poniedziałek, 30 lipca 2012

Takie są fakty

Jest wiele niezaprzeczalnych faktów na tym świecie, z których chciałabym przytoczyć kilka, najważniejszych dla mnie na chwilę obecną, bo na całą resztę naprawdę nie mam obecnie czasu. Zatem przytaczam. Uwaga.

Fakt 1.
Za kilka godzin wyruszam na Przystanek Woodstock. Wraz z najlepszą ekipą będziemy się bawić na najpiękniejszym festiwalu na świecie i wprost nie mogę się doczekać :) Miłość, przyjaźń, muzyka i rock'n'roll!
Fakt 2.
Mam najlepszego chłopaka na świecie. I nikomu go nie oddam, żeby była jasność.
Fakt 3.
Jestem głodna.
Fakt 4.
Powroty do przeszłości nigdy nie przynoszą niczego dobrego. Zawsze kończą się dupiato, a nawet jeszcze gorzej. Następnym razem będę o tym pamiętać.
Fakt 5.
Deszcz to zamarznięty śnieg... czy jakoś tak.

A teraz przepraszam bardzo, ale zwijam moje manatki - zadziwiająco dużo ich się uzbierało - i ruszam w drogę. Albo nie, najpierw obiad ;)

Do zobaczenia w Kostrzynie!

czwartek, 26 lipca 2012

Zabawmy się!

Jedyna taka okazja. Przez bloga Velvetowej , gdzie znalazłam poniższa zabawę, postanowiłam się szarpnąć i zaproponować komuś coś fajnego zrobionego moimi rąsiami. Co prawda nie mam do zaproponowania takich cudów, jakie tworzy Velvet - obadajcie sobie przy okazji - ale mam dobre intencje. Jeszcze nie wiem, co to mogłoby być, ale w zależności od upodobań coś wymyślę. Słowo harcerza.
W każdym razie idea mi się podoba, dlatego wstawiam obrazek z zasadami:






Zapraszam do gry, bo nigdy nie wiadomo ;)

Do przodu

Jeszcze tylko kilkadziesiąt godzin i wszystko będzie inaczej. Lepiej.
Kolejny kamień milowy. Pogładzę go i ruszam dalej. Chyba nie powinnam oglądać się za siebie.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Pierwszy raz

Ostatnio mój nastrój sprzyja refleksjom. Przypominają mi się dawno zapomniane, odległe wspomnienia, które chciałabym zachować z powodu ich wielkiej wartości - dla mnie. Między innymi przebłyskami dawnych dni przypomniał mi się ten pierwszy raz.

To było w przedszkolu. Akurat tamtego dnia miała mnie odebrać tuż po obiedzie jedna z ciotek, już nie pamiętam dokładnie która. Poczułam wtedy, że skoro nie będzie mamy ani taty mam jedyną okazję, żeby to zrobić, żeby przezwyciężyć swój strach i samą siebie. Po wyjściu z budynku przedszkola poprosiłam, żebyśmy chwilkę poczekali i puściłam się pędem na plac zabaw. Wiedziałam, że albo teraz albo nigdy. Chciałam się na to odważyć i gdybym się wtedy cofnęła lub choć na moment zawahała z pewnością całe przedsięwzięcie zakończyłoby się klęską. Dlatego niewiele myśląc wspięłam się na zjeżdżalnie i od razu po niej zjechałam w dół. Serce podskoczyło mi do gardła, w żołądku aż załaskotało, a mnie rozpierała duma, że wreszcie to zrobiłam. Udało się! Wszystko trwało sekundę i wróciłam szczęśliwa do cioci.  Przekroczyłam barierę strachu. Wygrałam :)

sobota, 21 lipca 2012

Klejnoty

Właśnie dokonuje się nieodwracalny akt pozbawienia materiału genetycznego, który zapewniłby światu dawkę słodkości i piękna na czterech nogach. Niestety, wszystkie najlepsze cechy piesiuńcia nie będą miały możliwości rozmnożenia się i trochę mi z tego powodu przykro, jednakowoż wolę, by stał się eunuchem, bo jednego psa z nowotworem już miałam i dziękuję. Wolę eunucha.
[Dla jasności - posiadanie klejnotów rodzinnych nie jest jednoznaczne z zachorowaniem na raka, ale w przypadku Jokera było to wielce prawdopodobne, stąd moje nieco zawiłe wnioskowanie.]

Biedny pieseczek. Raczej sobie nie pofigluje.

Zmieniając temat - robi się kukułkówka! Idąc za ciosem po powodzeniu w produkcji likieru kukułkowego postanowiłam zrobić coś smacznego na Woodstock i mam nadzieję, że będzie mniamciu. Jak nie - to się zdenerwuję, bo specjalnie szłam do piwnicy po słoik, żeby pomieścić te mikstury. Ten wysiłek musi zostać zrekompensowany.

Odebrałam z dziekanatu indeks i zastanawiam się, czy ktoś się przypadkiem nie rąbnął w rachunkach, bo moja średnia jest niepokojąco wysoka. A jak policzyli złe oceny...?
Trudno, będę mieć ładną pamiątkę ^^

czwartek, 19 lipca 2012

To jest miłość

Awww...
Królowa kupiła mi dziś buty na woodstock.Wyjaśniła, że przecież w czymś muszę tam chodzić, glany mam dziurawe, a zielonych trampek szkoda, bo się zniszczą. Matczyna troska jest rozczulająca i jedyna w swoim rodzaju :)

***
Cytat dnia, który doprowadził mnie do głośnego rechotu: "I need a horse!"

środa, 18 lipca 2012

Wspomnienia z podziemia

Mam swoją pierwszą fotkę rentgenowską i chociaż nic nie umiem z niej wyczytać, to i tak się cieszę! Zobaczymy, czy moja radość przeminie, gdy specjalista rzuci na nią okiem.

Takie to ciężkie czasy nastały, że zamiast cieszyć się wakacjami, człowiek łamie ręce nad swoją paszczą. Ale kiedyś trzeba, zwłaszcza, że terminy naglą.

Póki co nie będę zrzędzić, tylko nadrobię zaległości, bo o ile mnie moja wyselekcjonowana pamięć nie myli, obiecałam wyjaśnić, dlaczego dałam się pokąsać i dlaczego miałam wyjetratatane. A było to na początku lipca, weekend przed moją obroną. W naszej metropolii postawiono na undergroundowe granie i dopięli swego celu organizując festiwal. Co prawda nie była to pierwsza inicjatywa, bo takie spędy miały miejsce już wcześniej, tyle że nie w centrum miasta, lecz w centrum (sic!) wsi, w której ranek nie zaczyna się od kawy tylko od rozwijania asfaltu. No dobra, złośliwości na bok, bo w tamtych jakże urokliwych okolicznościach miło się alkoholizowało i śmiało ze znajomych na scenie. Przypomina mi się też sytuacja, kiedy to razem z Sikersem szukaliśmy wyjścia i z wyciągniętymi przed siebie dłońmi. Ciemno było, nie znaliśmy terenu i próbowaliśmy natrafić na płot, który miał nas doprowadzić do bramki. W rezultacie odbiliśmy się od niego jak od trampoliny ledwo utrzymując się na nogach, przyrzekając sobie nawzajem, że nikt o tym nie musi wiedzieć i że tajemnica.
Jednak zanim zaszczyciłam swoją osobą tę undergroundową imprezę, przyjechała do mnie magister Szczur i wraz z magister Sąsiadką oraz jeszcze nie, ale na pewno wkrótce, magistrem Chmurą i Olgą - magistrem w planach ale pewnie szybciej inżynierem (chyba?), wypaliliśmy sobie faję, mocząc gardła złocistymi trunkami. Następnego dnia, mimo usilnych prób Sąsiadki wyciągnięcia mnie i Szczura ze snu, ostatecznie zwlekłyśmy się dość późno i dzień płynął leniwie. W sumie nie wiedziałyśmy nawet, że wcale nie musimy się śpieszyć, bo organizatorom festiwalu też nie bardzo zależało na czasie, dzięki czemu zyskałyśmy długie godziny czekania. Mniejsza. Po wstępnej lustracji terenu festiwalu, której wnioski zostawię sobie dla siebie, zdecydowałyśmy ze Szczurem, że idziemy na rury z Młodym. Dołączyli do nas na sam koniec Dziwadło i Żandarm. Pewnie gdybyśmy wiedziały, że do Lej Mi Pół jeszcze trochę czasu jest, to zostałybyśmy z nimi na rurach dłużej, ale mi bardzo zależało usłyszeć piosenkę o siostrze jeszcze raz. Poza tym zżerała mnie ciekawość, jaki statyw na mikrofon będzie tym razem na scenie. Wróciłyśmy więc ze Szczurem na festiwal, dowiedziałyśmy się, że Robert kocha pewną boginię Anię, która jest idealna pod każdym względem i abyśmy przypadkiem o tym nie zapomniały, powtarzał nam swoje wyznania po stokroć (zanim nie został wyproszony z imprezy, ale to smutna historia i nie będę o niej pisać). Wreszcie doczekałam się występu swoich ulubieńców. LMP wtoczyli się na scenę i zagrali cudownie chaotyczny koncert z bisami, kradnąc ponownie moje serce. Są tacy niepozbierani, mają do siebie tyle dystansu, są z BB, więc nie da się ich nie kochać. Tak mi się pomyślało, że gdybym tylko potrafiła tyle wypić i gdybym nauczyła się grać z gitarą na pasku a nie na kolanie to może mogłabym dołączyć do ich składu...? Jestem ich zagorzałą fanką i nie ukrywam tego. Lej Mi Pół to pedalski zespół jest, pedalski zespół jest, pedalski zespół jest... Dobra, wystarczy tej podniety.
W międzyczasie do mnie i do Szczura dołączyli Dziwadło i Żandarm, a że humory dopisywały to poszliśmy na piwo, potem na koncert i potem znowu na piwo... A kiedy wszystko się skończyło Dziwadełko podskakiwała, jakby tańczyła jiga i rozstaliśmy się na rozdrożu, aby grzecznie powrócić do domków i paść na twarz. Przynajmniej ja padłam, z przerwami na skrobanie się po nogach. I to właśnie następnego ranka , choć właściwie tego samego, ale kiedy słońce wstało, odkryłam czerwone placki na moich odnóżach, które z każdą godziną dokuczały mi coraz bardziej. Zapamiętać: siedzenie na trawie w krótkich spodenkach jest niebezpieczne!
Dzięki temu weekendowi zbliżający się stres musiał ustąpić przed niepowstrzymaną chęcią drapania się po ugryzieniach. Na dobre mi to wyszło. Spóźnione podziękowania dla festiwalowych towarzyszy :* Kto wie, może za rok będą więcej niż dwa tojki i się skuszę?

poniedziałek, 16 lipca 2012

Marzenia i sny

Gdy patrzę na Jokera polującego na muchę naprawdę czuję wielką ulgę. Że nie musi samodzielnie troszczyć się o wyżywienie, że nie jest żadnym dzikim psem w buszu, bo pewnie by głodował albo został jaroszem.

Weekend sobie błogo minął. Plany na przyszłość zostały poczynione, a właściwie skonkretyzowane, bo plan tripu po USA siedzi w głowach już od dawna. Lecz dopiero teraz stał się bardzo realny, gdyż objawił się nam taki znak, którego nie można zignorować :) Coraz częściej myślę o tym, kiedy, co i jak, bo w końcu nasze marzenie się zrealizuje. Wtedy moje zdjęcie na pulpicie już nie będzie z internetu, lecz z mojej własnej kolekcji :)

Zastanawiam się, dlaczego w snach często pojawiają się osoby, z którymi w prawdziwym życiu mam bardzo ograniczony kontakt lub nie mam go w ogóle. To dziwne, bo nie myślę o nich, czasem nawet za bardzo ich nie znam albo już dawno z nimi się nie zadaję, a te osoby wciąż powracają. Na dodatek fazami, nigdy wszystkie razem. Czyżby moja podświadomość płatała mi figle? Skoro tak to mam z moją podświadomością do pogadania. Może to osoby za którymi tęsknię, chociaż nie zdaję sobie z tego sprawy i wydaje mi się, że nie ma dla nich miejsca w moim życiu? A może to jakieś bratnie dusze, z którymi nie mogę przebywać, bo nasze losy wytyczyły nam inne ścieżki, lecz gdzieś w głębi duszy czuję z nimi więź?
Chociaż pewnie to brednie, zbyt obfita kolacja, czy inne prozaiczne rzeczy wpływające na moje zwoje mózgowe. Niemniej jest to ciekawe.

Połowa lipca. Niedługo Woodstock. Ciekawe, jaki będzie w tym roku...

piątek, 13 lipca 2012

Co teraz?

Jeszcze tego nie było, żebym zapisywała numer telefonu kawałkiem czekolady na jej papierku. Powiadają, zawsze musi być ten pierwszy raz, a moje lenistwo nie zna granic. Zwłaszcza, że obecnie nic nie muszę robić, dlatego nawet najprostsze czynności wymagają ode mnie wiele wysiłku. Pójście do pokoju obok po długopis było wyzwaniem przekraczającym moje możliwości. Myślę, że każdy kto doczekawszy się wolnego po długim czasie nerwów, frustracji i wytężonej pracy umysłowej, która nie dawała oczekiwanych rezultatów, jest w stanie mnie zrozumieć.
To dopiero pierwsze dni wolności, a ja już pomału nie wiem, co ze sobą zrobić. Sporządziłam listę książek, które wreszcie mogę bez żadnych wyrzutów sumienia przeczytać. Pech chciał, że albo nie chce mi się ruszyć czterech liter do biblioteki w BB, albo te książki są wypożyczone. Zadowoliłam się więc tym, co mam i tym, co poleciła mi bibliotekarka w najbliższej miejskiej wypożyczalni. Dostałam kilka powieści, wzbraniając się przed ambitnymi lekturami, które chciała zaproponować mi miła pani, spoglądając na historię moich wypożyczeń. Muszę dać sobie odpocząć, więc póki co powieść z wątkiem kryminalnym w tle wydaje się być w sam raz (dla ciekawskich - czytam "Pokutę" I. McEwana, ale na razie jestem na samym początku, dlatego nie wypowiem się, czy warte zachodu).
Mam też kilka filmowych zaległości. Kilka, ale ze mnie żartowniś. Jednak to na razie pomijam, bo wizja siedzenia przed komputerem odstrasza nawet takiego kinomana jak mnie.
Pozostaje mi więc załatwianie tego, co powinnam załatwić, póki jeszcze mogę oraz rozmyślanie nad sensem istnienia.

Pomyśleć, że kiedyś wszystko było takie łatwe i oczywiste.

wtorek, 10 lipca 2012

Fajrant

Od razu uprzedzam, że jestem troszkę wstawiona. Ale mam do tego prawo, ponieważ dzisiaj, moi drodzy, stałam się osobą z wyższym wykształceniem, skończyłam edukację i mogę iść na kasę z tytułem. Super!

Okazja ta jest dogodnym podłożem do wspominków i podsumowania. Zatem chciałam podziękować UŚiowi (i częściowo UPowi) za wszystko, czym mnie obdarzył.
Szczur, Lasia, Ala, Piernik, Natka, Kowalski, grupa edytorska i dyskursowa, niezapomniane chwile stresu przed egzaminami ustnymi, rysunki na marginesach, poranne zwlekanie się z łóżka, kserówki, kserówki i jeszcze raz notatki, kanapki z pasztetem i ogórkiem oraz z pastą serową, posiedzenia w czytelni z Buką, konkurs "kto ma większy/mniejszy numerek ten...", przygody z PKP, imprezy na Słowackiego, szejki czekoladowe i zapiekanki w Kredensie, wiele nietuzinkowych postaci wykładowców, wiedza praktyczna i kombinatorska, mnóstwo ciekawostek, świadomość języka i jego mocy, nowi ulubieni pisarze, Tarczyny grapefruitowe, horoskopy i krzyżówki z Metra, studenckie kwadranse, piwa w przerwach, wagary, podrabianie podpisów (ciii...), przekleństwa nad pisaniem prac, śmiech przy czytaniu zakresu zagadnień egzaminacyjnych, ulgi studenckie, sudoku, potajemne podjadanie na wykładach, strach przed windą, trudne słowa, wstępy z BNek, odliczanie cennych sekund do końca zajęć...
Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. To było piękne 5 lat i bardzo je sobie cenię. Dzięki wszystkim, którzy przyczynili się do tego, by współtworzyć cudowny rozdział w moim życiu. Będę tęsknić!

poniedziałek, 9 lipca 2012

Ostatni taniec

Nie wiem, czy mi ktoś uwierzy, ale uczę się. Na jutro. Zaczęłam nawet zapisywać to, co mam powiedzieć, bo grając przez 40 minut w pasjansa na kompie (nie komentujcie tego fragmentu), stwierdziłam, że skoro to ostatnia taka okazja, to wypadałoby chociaż troszeczkę się postarać. Przygotowywanie się do wypowiedzi ustnej powinno skutecznie odwrócić moją uwagę od skrobania się po nogach, czego robić mi oczywiście nie wolno, a ręce i tak swoje czynią. Nie znoszę meszek! Bezlitosne, agresywne bestie, sprawiły, że moja noga wygląda, jakbym dopiero co wróciła z powstania listopadowego. W tym miejscu przepraszam komary, które obarczyłam winą za ataki swędzenia, wyjątkowo to nie one mnie tak urządziły.
A dlaczego dałam się pokąsać i dlaczego mam wyjetratatane, tego może dowiecie się jutro albo pojutrze, a na pewno w najbliższej przyszłości, gdyż takie rzeczy warto opisywać :) Dzisiaj jednak jeszcze się powstrzymam i wrócę do tego, co kradło mi życie przez kilka ostatnich miesięcy. Trzymać kciuki, bo jutro będę sobie to tańczyć ostatni raz (przynajmniej taką mam nadzieję).

środa, 4 lipca 2012

Cisza przed burzą

Były plany, ale sprawa się, że tak to nieelegancko ujmę, rypła. Trudno, trzeba pomyśleć o innych perspektywach, co w sumie nie jest takie złe.

Ostatnio Królowa raczy moje uszy wspaniałymi sentencjami. Niedawno chciała mi dodać do sałatki czos sosnkowy, a w czasie upałów doradzała, że nie muszę używać suszarki: "Wyjdziesz na słońce i włosy ci uschną". Poczułam grozę :P Lecz jeśli chodzi o wygraną tego tygodnia to zgarnia ją Sąsiadka, która chce jechać na Węgorzewo namiotem :D

Co ostatnio dzieje się u siura? Nie ma meczy (chlip!), więc życie towarzyskie kwitnie. Zaliczone rury z Dziwadłem i piwo na pół w primie oraz pogaduchy z Sąsiadką vol. 1 i vol. 2 - wersja rozszerzona z Prorokiem. Ponadto odwiedzanie bibliotek, upokorzenia w czytelni oraz psychiczne przygotowania do defensywy, oto czym ostatnio siur ma zaprzątniętą głowę. Nie wiem, kiedy pomyślę o innych rzeczach, nad którymi przydałoby się pomyśleć zanim nadejdą, ale najprędzej stanie się to w przyszły wtorek. Chociaż nie, przypuszczam, że wtedy nie będzie mi się chciało :)

Miłego pocenia się w te upalne dni!

niedziela, 1 lipca 2012

Żałoba Party

Ostatnie szlify. Jutro nie będzie już odwrotu i jeśli znajdę jakąś wpadkę po wydrukowaniu i oprawieniu to wyjdę z siebie, stanę obok i trzepnę się w ucho.

Zostałam na szarym końcu, więc chociaż mogłoby się obejść bez komplikacji. I szybko. Bo już mi mózg puchnie.

W piątek mieliśmy Żałoba Party, czyli ostatnią imprezę na Słowackiego. Jeszcze nigdy nie było mi tak smutno idąc na libację. Tyle wspomnień zamkniętych w tych ścianach. Tyle przetańczonych nocy, zjedzonych kanapek, poranków z kapciem w ustach i niezapomnianym widokiem z okna... Będę zawsze mile wspominać wszystkie imprezy, te małe i te duże, które przyszło nam tam wyprawiać. Cóż, trochę tam się działo... (tutaj następuje chwila refleksji zakończona błogim uśmiechem na twarzy siurka)
Z całej imprezy najbardziej zapadła mi w pamięci Częstochowa (:D) i samonapełniające się kubeczki i kieliszki. Dobrze, że jednak z Mizerią wróciłyśmy się po znicze, bo poza elementem wystroju okazały się bardzo pożyteczne, gdy zapadły egipskie ciemności w łazience. Jako że była to ostatnia taka impreza to sobie nie żałowałam, ani trochę - dziękuję mojej ekipie ratunkowej, co złego to nie ja, tylko Asiura. I czereśnie!

Chciałam ładnie podziękować za te wszystkie wrażenia i wspomnienia - lub ich brak - lecz niestety ściska mi się gardło, obejmuje mnie bezgraniczny smutek, po prostu nie mogę. Bo przecież to nie koniec... no nie? Teraz będzie tylko inaczej.