wtorek, 31 grudnia 2013

Bye 2013

Jak ja nie lubię sylwestrów! Nie znoszę myśli, że kończy się rok i że będę musiała nauczyć się pisać nową datę... choć przyznam, że w 2013 nie musiałam wcale zastanawiać się, który mamy rok, bo zazwyczaj coś albo ktoś robił to za mnie. Mimo wszystko nie lubię sylwestrów.
Przed nami nowy rok. W zeszłym roku z Angolem pokusiliśmy się o postanowienia noworoczne (amatorzy). I jak się skończyło, wszyscy wiedzą. Tym razem nie ma mowy, nie spisuję niczego, żadnych postanowień! Nie będę kusić losu. Bo co z tego, jak się zdeklarowałam, a nadal nie mam prawa jazdy, ani nie zmniejszyłam oponki (spore szanse, że powiększyłam), teoretycznie nie mam pracy w pełnym wymiarze godzin (a i tak ciągle brak mi czasu!), a słodyczy jem tyle samo. Więc chrzanić to! Żadnych postanowień.

Ale zorzę polarną chciałabym zobaczyć... :)

Wszystkim tym, którzy tu jeszcze zaglądają i mają cierpliwość czytać, chciałabym życzyć dużo optymizmu, entuzjazmu i szczęścia w nadchodzącym 2014 roku.
Wszystkim tym, którzy przyczynili się do tego, iż 2013 był tak zróżnicowany, aktywny i koniec końców udany - dziękuję. Jesteście niezastąpieni!
Z uśmiechem myślę o tym, że wszystko najlepsze jeszcze przed nami. No to... do abordażu!

wtorek, 24 grudnia 2013

Już prawie, już tu są

Prawie 7 litrów barszczu w garnku. Pod choinką czekają opakowane w ładny papier prezenty. Ostatnie obowiązki (prawie) odhaczone. Czekamy na święta i nie możemy się doczekać :)

Wszystkim Wam życzę prawdziwie magicznych, rodzinnych, radosnych świąt! Odetchnijcie sobie trochę i pofolgujcie z jedzeniem, a niech tam! Raz na jakiś czas wypada.

sobota, 14 grudnia 2013

Unplugged w kuchni

Każdy, kto mnie zna, wie, że kiedy słucham akustycznej płyty Nirvany to może oznaczać tylko jedno.

Właśnie tak minął mi dzisiejszy wieczór - wycinanie ciastek, tychże lukrowanie i Nirvana Unplugged. Do tego mrugające światełka w oknie i ubrana choinka (oczywiście, że żywa, w doniczce ^^).Czy może być lepiej? Święta pełną parą!
Angol poszedł na firmową kolację. Wrócił z niej chwiejnym krokiem, od drzwi podniósł ręce do góry, jakby nie miał nic na swoje usprawiedliwienie i wymamrotał "Jeste pijany". Były drobne komplikacje, problem zagubionej gumki do włosów, zdejmowanie glanów, ale ostatecznie wtoczył się na górę i poszedł spać, bo chciał uniknąć "pijackiego gniewu". Chyba mojego, hihi ^^
Nie myślcie sobie, że tylko on ma tak dobrze. Ja odbębniłam swoją kolację firmową nr 1 wczoraj. Okazało się na miejscu, że jako jedyna zamówiłam przystawkę i pominęłam deser. Tak więc gdy wszyscy przeżuwali główne danie, ja siorbałam zupę (mmm paprykowa!), gdy reszta czekała na deser, ja pałaszowałam główne danie. Oł je, zawsze pod prąd. Ogólnie kolacja była przyjemna, nasza urocza koleżanka zapewniła wszystkim atrakcje w postaci interesujących opowiastek, kopania pod stołem oraz rzucania różnymi przedmiotami w różnych ludzi, a gdy reszta gości najprawdopodobniej miała nas dosyć, wykurzono nas z pubu. Właściwie wydymiono.
Teraz czekam na kolację nr 2, choć znając życie, odbędzie się ona w przyszłym roku. Na następne święta. O ile w ogóle się odbędzie ;)

Widziałam dzisiaj suszony chmiel. Wygląda zaskakująco dobrze; chcę mieć bukiety z suszonego chmielu. Będziemy mogli sobie sypnąć odrobinę chmielowego pyłku prosto do piwa.

Powinnam iść spać. Jutro długi dzień. Jarmark rodem z Frankfurtu i druga część Hobbita w kinie. Dobrze byłoby się wyspać, ale moje intensywne sny (wciąż dają mi popalić) sprawiają, że budzę się zmęczona. Ciekawe, gdzie mnie poniesie tym razem...

środa, 11 grudnia 2013

11.12.13

11 grudnia 2013 roku o godzinie 14:15:16 przyklejałam mech do drewnianego numeru 4. Niestety nie zrobiłam zdjęcia, bo miałam ręce ubabrane w kleju.

Piszę o tym, by ludzkość miała co wspominać.

Ponadto widziałam dzisiaj po raz pierwszy uśmiech Maji. Bezzębny i dziwny, ale coś w nim było takiego, coś takiego... czego nie umiem opisać.
Wielki come back dziwnych snów. Jakże miło znowu je mieć, och, jak tęskniłam, wspaniałości. Wspaniałości i telepatia. Ciekawe co przyśni mi się tym razem?

wtorek, 10 grudnia 2013

Mantra

W sobotę od samego rana myślałam tylko o jednym. Krążyło to po mojej głowie, kiedy brałam prysznic, w trakcie śniadania, w drodze do pracy... Mój mózg powtarzał mantrę "Nie umiem zrobić speszial czoklet, nie wiem jak zrobić speszial czoklet". Fakt - nie umiem, nie wiem, choć powinnam. Wstydź się, siuru.
O co poprosiła pierwsza klientka? No jasne, że o speszial czoklet.

Tak jest chyba ze wszystkim. Jeśli za bardzo o tym myślisz, za bardzo się nad tym skupiasz - to się staje. Choć wcale tego nie chcesz. Dlatego trzeba myśleć o pozytywnych rzeczach, o tych, które chcemy, by się zdarzyły. Należy je sobie wizualizować, bo jak uczy przykład speszial hot czoklet, to naprawdę działa.


(będę jechać przez pustynię, wiatr będzie szarpał moje włosy, słońce zmarszczy mi nos, a w tle wybrzmi RHCP)

poniedziałek, 2 grudnia 2013

18 + 7 do doświadczenia

Nie mogłam dziś złapać oddechu z powodu ataku śmiechu, gdyż zostałam poinformowana o istnieniu sarkastycznego narkazmu. Ale śmiech to zdrowie, a mi się ono przyda, zwłaszcza w moim wieku (!).

Ok, wiem, jestem i tak najmłodsza z towarzystwa (z kilkoma wyjątkami). Lecz przysięgam z ręką na sercu, na moje ukochane ogórki, na barszcz czerwony, na muffinki, na brownies i na Scotta Pilgrima, że nie czuję się wcale na tyle lat, ile mam. Kiedy to wszystko minęło? Nie wiem.

Z drugiej strony wspomnień jest wiele... :)

Jak na jubilatkę przystało, zdmuchiwałam świeczki trzy razy. Najpierw był lokalny cydr w pobliskim pubie, a następnie spędziłam przyjemną noc w Ankh-Morpork wraz z Angolem, Mizerią i Piotrusiem. Żadne z nich nie dało mi wygrać. Paskudy. Na pocieszenie spałaszowałam serniczki oreo (bajka!) i cały dzień robiłam nic.
Dziękuję wszystkim za życzenia. Tym, którzy się ze mną stukali patrząc w oczy, oraz tym, którzy się pofatygowali z kartkami i listami (love <3), tym od sms-ów, tym od maili, wiadomości, ryjbuczka itd. Naprawdę, sprawiliście, że poczułam się ważna, kochana i wyjątkowa razy pierwiastek ze 100. 


wtorek, 26 listopada 2013

Pięknie piszę

Kompletnie obca osoba zza Oceanu Atlantyckiego napisała mi, że moje pismo ręczne jest BEAUTIFUL i od razu obrosłam w piórka. Oczywiście wiem o tym, że jest BEAUTIFUL, tylko Angol nie wiedział i powiedział mi kiedyś, że bazgrolę. Pewnie teraz nie pamięta, że tak powiedział, ale ja sobie zasejwowałam i nawet wiem, gdzie to zostało wypowiedziane. Także pozamiatane.

Chyba zaczyna mnie łapać paskudne przeziębienie i czuję, że się rozpadam wewnętrznie fizycznie. Na szczęście paczuszka z Polski poprawiła mi samopoczucie. Jednak nie ma co ukrywać, zbliża się starość nieuchronnie.

Uważajcie na "Breaking Bad". Kradnie życie.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Brak poprawy

Dużo wody w Severn upłynęło, nim ostatni raz pisałam posta, choć postanawiałam poprawę. Tak to już czasami bywa i niczego na to nie poradzę. Kijem nie cofnę.

Lecz żeby przejść do konkretów - obcięłam za krótko paznokcie i doskwiera mi uporczywy ból przy każdej czynności wymagającej użycia palców. Tak, teraz też mnie boli. Wszystko z powodu poświęcania się dla pracy. Wzięłam sobie do serca nową rolę i postanowiłam przyciąć szpony, a z powodu wrodzonego lenistwa nie zabrałam się za piłowanie, lecz drastycznie skróciłam je nożyczkami. Hańba! Następnym razem się zastanowię czy warto.
Poświęcam się dla pracy nie tylko w kwestiach higieny osobistej. W przeciągu miesiąca pokonywałam swój lęk przestrzeni balansując na drabinie i ozdabiając żyrandol oraz zwalczałam strach przed pająkami (z wielkim okazem baraszkującym po mojej głowie, tralala). Nawet oglądałam fragment "Zmierzchu". Oto jak się poświęcam. O!
Na szczęście życie to nie tylko praca. Zdarzają się czasem wolne weekendy  wtedy można zaszaleć. Jeden z nich spędziliśmy z Mizerią i Piotrusiem na parapetówie wypadającej dokładnie w dzień urodzin Mizerii. Zrobił się z tego mały zjazd i wspominki starych czasów z Dareczkiem. Po wykończeniu zapasów alkoholu zdecydowaliśmy się na spacer. Zapalaliśmy lampiony w środku nocy, w środku parku miejskiego, wyryczeliśmy obowiązkowe "Sto lat" a nad naszymi głowami przelatywały dwa helikoptery. Cóż za magiczny klimat... Zaliczyliśmy kilka gleb i znaleźliśmy dwie lodówki na ulicy. W jednej były grzyb i pleśń, a w drugiej schowano nóż, którym pewnie ktoś kogoś zasztyletował, ale niespecjalnie nas to wówczas przejęło. Wręcz przeciwnie. Pod koniec, gdy Angol leżał jak kłoda a Piotruś czołgał się po podłodze, bo próbował tańczyć, piękniejsza część towarzystwa słuchała Domowego Przedszkola i tak nas to ululało... że zrobiło się południe następnego dnia. Nie wiem, jakie wino piłyśmy, ale było dobre i kac też okazał się łaskawy, więc apeluję za tym, by to powtórzyć :)
Jak już wszyscy zdążyli zauważyć listopad się kończy, a co za tym idzie święta zbliżają się małymi kroczkami. Wraz z Knurkiem zaczęliśmy łapać świąteczny klimat. Nie słuchałam jeszcze Nirvany, to za wcześnie przecież, ale zaliczyliśmy Średniowieczny Jarmark Świąteczny. Rzecz działa się na zamku (czy też raczej w jego pozostałościach), chodziliśmy po słomie przepychając się wśród tłumów ludzi i oglądając wszelkie rozmaitości, które przy okazji posiadania zbędnego majątku można było zakupić. Wiadomo, nie obyło się bez jedzenia. Spałaszowałam strudla, walijskie oggie i pieczone kasztany. Podobało mi się bardzo, ale podobno to przedsmak tego, co czeka mnie za 3 tygodnie ^^ Lecz o tym kiedy indziej...
A czy ja się w ogóle pochwaliłam, że mamy nowego członka emigracyjnej paki? Chyba nie! A więc, droga gawiedzi, powitajcie Maję, która skończyła dziś dokładnie miesiąc :) Póki co płacze, gdy ją trzymam na rękach a nasza obecność poprawia jej pracę jelita grubego, aczkolwiek wróżę nam dobrą przyszłość.
Chwaliłam się kinem? Pojechaliśmy pooglądać Lo.. znaczy Thora na przedpremierze, zobaczyliśmy także abordaż somalijskich piratów oraz Sandry Bullock zmagania z brakiem grawitacji. Lubię kino. A kino z Mordką to podwójna przyjemność.

Przede mną kolejny długi tydzień uwieńczony wolną niedzielą. Nie mogę się doczekać z kilku powodów. A najważniejszy z nich to szansa, że znów ktoś wzbudzi niepokój na mojej dzielni ;)

Trzymajcie się łobuzy i ubierajcie się ciepło.

czwartek, 7 listopada 2013

Puk puk

Doznałam szoku, gdy poznałam prawdę o dinozaurach. Po prostu wow. Obijało mi się o uszy, że panowały na naszej planecie, ale nie zdawałam sobie sprawy, jak długo. Wow.

Ostatnio, jak już wspomniałam, mój malutki komputer się zbuntował i nie przyjmował do wiadomości, że moje hasło to moje hasło. Utrudniony kontakt z wygodną klawiaturą spowodował zmniejszenie ilości wpisów oraz niezadowolenie Angola, który co jakiś czas mruczał "ciągle nic, co ja mam czytać?".
 - czytasz, Mordko? -

Postanawiam poprawę. 

czwartek, 17 października 2013

Volbeat w Birmingham

Od wczoraj bardzo chciałam napisać notkę i oczywiście schrzanił mi się komputer. Na szczęście mogę skorzystać z głównego zamiast mojego miniaturowego, a okazję mam ku temu wybitną, gdyż mój luby zajmuje się typowo męską czynnością jaką jest oprawianie zwierzyny.
Tak więc uzbrojona w klawiaturę popijam rumianek z miodem i zabieram się do relacji koncertu, na którym mieliśmy przyjemność być wczoraj.

Volbeat.
Słyszałam podobno na żywo na Woodstocku 2009, ale jakoś sobie średnio przypominam. W każdym razie mam kilka utworów, które lubię i już kiedyś trzymałam w ręku bilet na ich koncert w Birmingham... gdy rozchorował się wokalista. Dawne dzieje. Moje nastawienie było neutralne i jak z przyjemnością wybrałam się na koncert dla samego faktu, tak nie spodziewałam się kisielu w majtkach czy innych takich z powodu gwoździa wieczoru. A tu niespodzianka. Lubię takie niespodzianki!
Gdy dotarliśmy na miejsce - O2 Academy - zebrał się już niemały tłumek (na marginesie - dlaczego zawsze, gdy tam idziemy szczękam zębami z zimna?). Nie jest to mój pierwszy koncert w Anglii, zatem przyzwyczaiłam się już do tego, że jest inaczej niż w Polsce. Oczywiście nie jestem ekspertem jak Angol, który pewnie był na koncercie w UK po raz czterdziesty siódmy, czy coś koło tego, ale swoje zdążyłam już zauważyć. Dlatego więc przekrój wiekowy od brzdąców w wielkich słuchawkach po "tatusiów" i "mamusie" już mnie nie dziwi. Podobnie z stylem odzienia, choć wczoraj było umiarkowanie podobnie. Oczywiście wszyscy grzeczni, uśmiechnięci, uprzejmi, żadnej wiochy czy ledwo trzymających się na nogach typów. W Anglii ludzie przychodzą na koncert, aby posłuchać muzyki. Nie żeby się zabawić.
W klubie publiczność rozgrzewał support (Iced Earth, które prezentowało mieszankę Mettaliki, Pantery i Iron Maiden), a także piwo, cydr oraz hot dogi. Znaleźliśmy z Angolem dogodne miejsce, żebym cokolwiek widziała i czekaliśmy na występ gwiazdy. Staliśmy z tyłu z racji naszego spóźnienia, a nie przepychaliśmy się do przodu, bo to niegrzecznie (naprawdę, serio, wspominałam, że jest inaczej).
Gdy na scenie pojawili się panowie z Volbeat zaskoczona zostałam entuzjastyczną reakcją fanów. Nie spodziewałam się tego po powściągliwej publice. Pierwsze kawałki, wszyscy śpiewają, bawią się (czyt. rączkami wymachują i piąstki w górę wyrzucają), a ze sceny płynie w naszym kierunku ogromna, pozytywna energia.
Podobało mi się bardzo! Poziom muzyczny i nagłośnienie rewelacyjne, kontakt z publicznością na szóstkę z plusem. "Radio Girl", "Fallen", "16 Dollars" - siur i Angol kontent. Było też trochę Motorheada, Johnny'ego Cash'a i Judas Priest. W tłum poszybowały pałeczki, kostki i membrana z autografami. No i fani... Przyznaję, że był to mój pierwszy klubowy, tak żywiołowy koncert w tym kraju. Pomijając Tenacious D, ale to inna kategoria. Warto było! Dzięki Mordko :*

W rezultacie zaostrzył mi sie apetyt na koncerty. Gdy podrygiwałam do  rock'n'rollowych nut na chwilę z odpłynęłam myślami do starych, koncertowych czasów. Zatęskniłam za kwaśnym ściskiem pod barierkami, obolałym karkiem, siniakami w każdym kolorze, Jelonkowymi wężykami, crowd surfingiem i before/after imprezowaniem z Kołkami, Barmy Army czy innymi wariatami. Apeluję z tego miejsca, a dokładniej z podłogi w małej dobudówce umiejscowionej w spokojnej, angielskiej wiosce, przyjedźcie do nas! Kwasożłopy! Flapjacku! Jelonku! Przyjedźcie!
Podpisano: spragnieni koncertowego szaleństwa
Siurek Ogórek i Angol (Knurek)

***

Jeszcze wcześniej, we wtorek, oglądałam poniżenie naszych piłkarzy, sącząc Guinessa w lokalnym pubie. Przypadkiem spotkałam kolegę ze starej pracy. Powiedział mi w ramach pocieszenia, że Polacy grają w czerwonych strojach, więc on z racji pochodzenia (jest Walijczykiem) odczuwa to tak, jakby przegrywali jego piłkarze i też było mu przykro. Hm, może byłoby mi przykro, gdybym spodziewała się cudów. Ale nie, ja po prostu chciałam obejrzeć sobie mecz bez zbędnego trucia o historii, wyjątkowej rocznicy i szans sprzed dekad. Plus mina barmana, gdy zapytał  "Would you mind if I ask but are you're from Poland?" i otrzymał twierdzącą odpowiedź była satysfakcjonującą nagrodą ;)

Dopijam powoli rumianek i kończę notkę, a mężczyzna nadal robi to, co robić musi, by wyżywić głodnego siurka. Za oknem ciemno i zimno. Brr. Następnym razem napiszę o rzeczach, które warto zachować dla siebie, jeśli się nie chce mieć problemów z szefem ;)

poniedziałek, 14 października 2013

O ośmionożnych przychylniej

Nadeszła jesień, tak na dobre. Zrobiło się mokro i zimno, a co za tym idzie, wszelkie żyjątka w poszukiwaniu ciepłego i suchego miejsca chętnie gramolą się do domów. Najlepiej wychodzi to pająkom z prostego powodu - dysponują większą ilością odnóży i potrafią przemieszczać się błyskawicznie szybko. Przekonał się o tym każdy, kto choć raz próbował dopaść uciekającego pająka.
Mój strach przed pająkami jest tematem niejednokrotnie przytaczanym, ale dzisiaj postanowiłam podejść do tematu bardziej racjonalnie. Zainspirowała mnie radiowa pogadanka, której z zapartym tchem słuchałam dzisiaj w pracy.

Otóż tak jakby (tak jakby - bo nie jestem pewna, nie dosłyszałam całej audycji, więc może pod koniec się coś zmieniło) obalono mit, w który usilnie chciałam wierzyć. Kasztany nie odstraszają pająków! Podobno zapach kasztanów miał naturalnie zniechęcać pająki do ugoszczenia się w domostwie, lecz niestety pająki nie posiadają węchu. Co za pech. [Uznajmy, że te kasztany na stoliku są na ozdobę.] Pomysłowa redaktora podrzuciła jednak pokrzepiającą tezę. Może pająk widząc na swej drodze kasztana, myśli "Jaki wielki pająk! Lepiej wezmę nogi za pas, bo jeszcze mnie zje!" i ucieka. Będę się tego trzymać.
Podczas tej krótkiej audycji uspokojono mnie także, że pająki nie są agresywne. Zdają sobie sprawę ze swej kruchej konstrukcji ciała i wolą unikać konfrontacji z człowiekiem. Po tylu uspokajających słowach postanowiłam, że nie będę panikować przy najbliższym starciu, do którego pewnie dojdzie. Nie ma się co oszukiwać.

Jutro terapii dzień drugi.


A poza tym to czekam na zupę kalafiorową i nie mogę się doczekać!

środa, 9 października 2013

Ślubne show

Mogłabym opowiedzieć Wam o tym, jak było pięknie na National Wedding Show. Ile było stanowisk, ile ludzi, ile inspiracji. Ile ładnych panien młodych, ile brzydkich panien młodych, ile zagubionych i znudzonych panów młodych. Wiele rzeczy mogłabym napisać. Poza piosenką, która mnie od tamtego wydarzenia prześladuje, bo o niej napisać nie umiem.

Zdecydowałam jednak, że zamiast przynudzać, napiszę o tym, jak to dzień przed otwarciem tej imprezy targałam pudła wpakowane kosztownościami, woziłam na wózku drzewka i właziłam na drabinę - wszystko z rozpiętym rozporkiem w spodniach. Tak! Niech świat pozna moją bieliznę (dobrze, że ją miałam)! Primark rządzi!
Teraz sobie przypominam, że jak balansowałam na drabinie z taśmą klejącą w zębach jeden z pracowników-techników zapytał mnie o kwalifikacje. Mogłam mu pokazać... kwalifikacje.
Przy okazji, jak już o panach technikach mowa, musiałam poprawiać po nich, bo taśmę klejącą mieli żałosną.

Przez całe trzy dni polowałam na rodaków. Fail. Raz było blisko, drugi raz otarłam się o nich, ale ostatecznie nie złowiłam żadnego Polaka. Może następnym razem. Za to nauczyłam się, że gdy zbliżają się Hindusi, należy ich "złowić". Jeśli chodzi o wesela to oni mają polot. A o to przecież mi chodzi.

Dziś piękna, angielska jesień strzeliła focha. Było zimno, pochmurno, wiał silny wiatr i miotało mną po jezdni, gdy pedałowałam do domu. Nie zapowiada się, by w najbliższych dniach miało się coś poprawić. Chyba czas na rękawiczki.

Na koniec smutna wieść. Podlałam zioła wodą po gotowanych jajkach. Miała być super bogata w wapno. Okazało się, że Angol wodę posolił i to szczodrze. Nie będę tłumaczyć, co się stało [tutaj powinny zabrzmieć pierwsze nuty marszu pogrzebowego].
Chlip. Chlip. Chlip.
Na szczęście Angol postanowił dodać otuchy mojej zrozpaczonej ogrodniczej duszy i kupił nam nową roślinkę. Nie można jej zjeść, ale ładnie wygląda i ponoć nie wymaga specjalnej opieki. To się dopiero okaże :D Witamy w nowym domu, roślinko!

sobota, 28 września 2013

Garść nowinek i ukryta pointa

Napełniłam dziś helem 29 balonów. Czuję się wypompowana.

Angol ostatnio zajrzał na bloga i słownie pogroził mi palcem. Postanowiłam, że coś napiszę, aby mnie nie gromił spojrzeniem chociaż w tej kwestii. Sprawa ma się tak: jest sobotni wieczór, boli mnie głowa, w zlewie tłoczą się brudne gary jeszcze z piątku, ale mi się nie chce ich zmyć. Tzn chęć może i by się znalazła, ale nie mam siły. Spałaszowałam pyszną kolację, wypiłam herbatę (truskawka-mango), zjadłam loda i trochę mi lepiej, choć siły nadal niewielkie. Myślę, że przyjemność zmywania zostawię sobie na jutro.
Bo jutro weekend! Tak, tak, tak! Dopiero teraz prawdziwie doceniam dni wolne.
A co tam u siurka? To, co zwykle. Dużo cyferek, dużo liczenia. Wyrosły mi cztery wielkie krosty na policzku i dokonałam wymiany trzech kartonów zwykłego mleka na trzy kartony mleka bezlaktozowego. Tyle matematyki. Poszerzam wiedzę z zakresu słownictwa niemal na bieżąco, przyswajam także geografię poprzez pracę w terenie. Odkryłam, że lubię chodzić do kontenera, bo pachnie w nim tak samo, jak w mojej piwnicy. Różnica polega na tym, że w mojej piwnicy zamiast różnego rodzaju świeczników, wazonów i talerzy na półkach stoją słoiki z ogórkami kiszonymi oraz sałatką siedmioskładnikową. Sałatka siedmioskładnikowa to nazwa sałatki. Przynajmniej tak utrzymuje Królowa. Odkryłam także, że uwielbiam krushem's z KFC o smaku Oreo, rozpływam się przy rożkach z Oreo, dam się pochlastać za czekoladę z kawałkami Oreo (najlepsza, słowo daję!), ale żeby kupić sobie Oreo tak po prostu to nie. Nie porywa mnie.
Jem za dużo słodyczy - może stąd te krosty? Piję dużo herbaty. Cieszę się nadchodzącą jesienią. Jest tak kolorowo... i można zacząć nosić szaliki, i swetry, i czapki...

"If you leave me now you'll take away the biggest part of me UUUUUUUU no, baby please don't go!"

Mam w głowie kilka tych samych piosenek i przewijają mi się w głowie. Nie wiem, skąd je wzięłam. Znaczy wiem, z radia, ale z jakiego powodu się mnie uczepiły, Bóg raczy wiedzieć.

Chciałabym wymyślić jakąś pointę na koniec, lecz niestety nie mam siły. Zresztą trudno jest wyciągnąć pointę. Właściwie to jeśli Czytelnik oczekuje pointy, niech sobie sam ją wymyśli. Dlaczego zawsze wszystko ja?

niedziela, 22 września 2013

Żart dla filologa

Z życia wzięty.

A: Jak przyszedłaś to paliła się świeczka?
S: Przyszłam...
A: Jak przyszłaś to się paliła?
S: Nie.
A: Zdmuchłaś?




Tak.

poniedziałek, 16 września 2013

Coolturalny weekend

Człowiek ma sprawną umywalkę w łazience i od razu o facjatę dba się łatwiej. Czuję się jak w jakimś tanim spa, twarzyczkę mam gładziutką jak pupcia niemowlęcia. I pomyśleć, że to dzięki bieżącej wodzie z drożnym odpływem... Detale zmieniają świat.

Minął bardzo intensywny weekend. Poprzedni również był intensywny - wyprawy pod Birmingham i objadanie się ciastem z brzoskwiniami prosto z podłogi w służbowym vanie... Jednakże ten weekend był inny. Wspólny, towarzyski i krajoznawczy. Rozpoczął się wystawą lokalnego artysty. Jego obrazy o mozaikowym charakterze swą feerią barw siłą rzeczy kojarzyły się z Woodstockiem. Wypiłam elegancko wino z plastikowego kubeczka, wymieniłam z Angolem interpretacje malowideł - trzeba wtrącić, że wychodziło nam to nader dobrze - pochichotałam z szefowymi i wspierałam swą obecnością naszą drogą Jean. Po otwarciu wystawy zahaczyliśmy z Angolem do pubu i ze smakiem wychyliliśmy prawdziwego, brytyjskiego cydra. Przepyszny!
Natomiast dnia następnego wybraliśmy się na od dawien dawna ustawianą wycieczkę do Walii. W planach były jaskinie i tam też się udaliśmy. Dwa lata temu również tam się wybraliśmy i porównując te dwa wypady, tym razem było krócej, mniej ekscytująco i nie na kacu. Gdy plan został wykonany w 100% zdecydowaliśmy się na przedłużenie trasy. Słońce przyjemnie przezierało przez chmury, zatem można było zaryzykować stwierdzeniem, że jest ładna pogoda. Jak ładna pogoda to należy korzystać, zwłaszcza w tym kraju, dlatego też pojechaliśmy nad morze! Cel - zbieranie muszelek na plaży w Swansea. Tym razem byłam wybredna i nie pakowałam do kieszeni wszystkiego, co popadnie. Po wielce przyjemnym spacerowaniu po plaży pełni morskiego powietrza w płucach, muszli w garściach i piasku w... wszędzie, mogliśmy wracać do domu. Gdyż w domu czekała na nas rozmowa z reprezentacją Kołków - Sąsiadką, Izajaszem i jego różnymi częściami ciała tudzież peruką wikinga, połową Szczura i szczurzą skarpetką oraz na wpół śpiącym Kubą Kubeczkiem. Lekcje, jakie powinniśmy wszyscy wyciągnąć z owego skajpowania, są następujące: słychać o wiele wyraźniej, kiedy się mówi do stopy i nie wolno mówić Sąsiadce, że jest stara, bo się rozłącza.
--- Przy okazji WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO dla Najlepszej Na Świecie Sąsiadki :) ---

Walia jest piękna. Lubię Walię. Mogłabym mieszkać w Walii. Blisko do gór i do morza. Idealnie. Tylko do pracy miałabym daleko, to na razie się nie przeprowadzam.

Dziś natomiast już bez szałów, bez ochów, zwyczajna, nieco zabiegana i pracowita niedziela w pracy. Doznałam szoku. Napełniłam helem 12 balonów i tylko 1 szczęśliwie powędrował do nowego domu. Reszta została odrzucona. Co zrobiłam źle, pytam? W czym były gorsze? Że bez rodowodu i z czerwoną wstążką to już oznacza, że fe, że nie zasługują na odrobinę miłości? Smutno.
Dobrze, że znalazły się rodziny zastępcze [patrzy na niebieski balonik czający się pod sufitem].


PS. Aha, do mojego subiektywnego top 7 dodaję kolorowe drzwi! Ważny element, nie wiem, jak śmiałam zapomnieć.

wtorek, 10 września 2013

Przedjesienne myśli

Czy ktoś zna smak "ciepły"? Gorący Kubek próbuje mnie przekonać, że właśnie taki posiada. Jestem albo fatalna w rozpoznawaniu smaków (możliwe) albo Gorący Kubek nabija mnie w butelkę. 

Chyba idzie jesień. Wieje okrutnie, szczególnie, gdy wracam do domu z pracy. Ciężko mi się pedałuje pod górkę, gdy powiewy wiatru rozchełstają mi poły mojej seksownej kamizelki odblaskowej. Health & Safety, proszę państwa. Na wzgórzach wrzosy kwitną jak oszalałe, a słońce już nie grzeje tak mocno. 

Idzie jesień, idzie szkoła, idą koncerty. Angol przeprosił się z grami. ("Właśnie zabiłem czerwia i nawet niezły był. Takie fajne buty ze skóry czerwia miałem...") Ja powinnam przeprosić się z blogiem. Zobaczymy, jak będzie.

Szukam inspiracji przechowywania gratów w domu. Wszelkie propozycje mile widziane. Gdy już będę bogata to zamieszkam w pięknym domu z wykuszami i czarującym ogrodem, pełnym ziół i pachnących kwiatów oraz krzewów, będę mieć osobny pokoik na garderobę i szafkę na buty. Jednakże na razie jestem jeszcze na poziomie początkowym i cieszę się tym, co mam. Nowymi półeczkami (mój bohater <3) i bukiecikiem wrzosów na parapecie tuż obok tymianku i bazylii.

Miłej środy, papużki!

piątek, 6 września 2013

Subiektywne British Top 7

Czerwony dywan rozwinięty? Bo oto powracam do blogowania z wypasioną i przemyślaną (!!!) notką. Często się to nie zdarza, patrząc na archiwum w sumie mało co się działo w ogóle, ale tym razem autentycznie przygotowałam się do pisania. Mam przecież za sobą szmat czasu spędzonego na wygnaniu - tfu! na emigracji, co niejako zmusza mnie do podsumowań, rozważań czy wniosków albo chociaż luźnych uwag w kwestii uchodźstwa - tfu! życia na obczyźnie.

Przedstawiam Wam zatem, szanowni Znajomi i Czytelnicy, hiper subiektywny ranking TOP 7 najbardziej typowych rzeczy dla Brytyjczyków, wygenerowany podczas ponad rocznego pobytu w ich pięknym kraju.

1. Please, sorry & thank you
Trzy magiczne zwroty, których używa się tu częściej niż powitania (chociaż to też osobna historia) i które powinni umieć wszyscy obcokrajowcy, aby dogadać się z Brytyjczykiem. Przeprasza się za wszystko, nawet jeśli nie zawiniłeś. Podobnież - dziękuje się za wszystko. A jak się ładnie poprosi to naprawdę można dużo zdziałać. Rozwinięcie myśli patrz punkt 5.

2. Budki telefoniczne
Wiadomo, jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli Zjednoczonego Królestwa obok Big Bena i Union Jacka. Każdy wie, że czerwone budki telefoniczne stoją w Londynie i można sobie z nimi zrobić zdjęcie. Ok. Ale identyczne budki telefoniczne są wszędzie. Naprawdę wszędzie. Nawet na największym odludziu, gdzie zamiast rozbrzmiewającego telefonu słychać tylko beczenie owiec. Zastanawiałam się, po co w dzisiejszych czasach budki telefoniczne, skoro wszyscy mają telefony komórkowe? No cóż. Widać to element tradycji, a tradycja to rzecz święta. Do tego mi się ona podoba.

3. Gwizdanie/nucenie/śpiewanie
Zazwyczaj podczas pracy. I nie ważne, czy przy współpracownikach, nie ważne, czy usłyszą klienci, nie ważne, że obok ktoś aż trzęsie się ze śmiechu. Brytyjczycy gwiżdżą wybitnie głośno i melodyjnie. Ze śpiewem natomiast jest różnie, ale przynajmniej można się pośmiać - lub dołączyć. Taki to rozweselony naród, że sobie podśpiewują.

4. Skarpetki
Mój fetysz. Tutaj w sklepach mają setki, tysiące, miliony! W najdziksze wzory. Co ważne, wcale nie muszą być drogie. Założę się, że można dostać skarpetki ze wzorem skarpetki. Dla mnie to istny raj skarpetkowy! Gdybym mogła, przeznaczyłabym skarpetkom osobną szafkę. Jak do tej sprawy podchodzą tubylcy? Na pewno z mniejszym entuzjazmem. Charakter mojej pracy pozwalał mi na weryfikację odzieży stóp i powiem Wam, nic specjalnego. Obecność dziur na palcach/piętach wręcz zaskakująco częsta. W związku z tym nie powinnam się przyczepiać do noszenia dwóch różnych skarpetek, totalnie nie do pary. Mało tego, samej zdarzyły mi się podobne incydenty, bo przecież rano na autopilocie nie sposób oróżnić kolorów.
 
5. Uśmiech
W połączeniu z punktem 1. czyni cuda. Wiem, bo doświadczam ich namacalnie, w codziennym życiu. Na początku trudno było mi się przyzwyczaić do faktu, że obcy ludzie mijając mnie na ulicy, w sklepie czy w pracy, po prostu się do mnie uśmiechają. Nie śmieją się ze mnie, w 99% przypadków nie miałam brudnego kącika od czekolady czy dziwnej fryzury. Brytyjczycy się uśmiechają ot tak. Bo to miło i grzecznie. Proste.

6.Kolejki
Cytując klasyka "I'm British, I know how to queue". Otóż to, oni wiedzą. Stoją grzecznie i czekają na swoją kolej, choćby ogonek nie miał końca. Kolejki można spotkać w miejscach oczywistych - sklep, poczta, publiczna toaleta, bank etc. - oraz w miejscach absurdalnych typu przystanek autobusowy czy, mój faworyt, koncert metalowy. Stoją sobie takie rozchochrane, poubierane na czarno, w ciężkich buciorach i skórach jedno za drugim, w kolejce, przesuwając się tiptopami i czekając grzecznie, aż dotrą do wejścia. Jest grzecznie, jest spokój. Sama widziałam, sama w kolejce stałam, ale czułam się dziwacznie. Ledwo się hamowałam, by nie pobiec na łeb na szyję do wejścia rozpychając się łokciami.

7. Kartki
Z okacji urodzin, z okazji rocznicy, z okazji narodzin dziecka, z okazji przeprowadzki, z okazji ślubu, z okazji ukończenia szkoły; podziękowania, przeprosiny, kondolencje, zaproszenia; kartki śmieszne, słodkie, piękne, eleganckie, widokowe, a także te zupełnie bez sensu. Absolutnie to uwielbiam. Ale kartek na imieniny nie ma. Brytyjczycy uwielbiają dostawać kartki. Urodziny bez kartki urodzinowej to gorzej niż urodziny bez tortu. Święta Bożego Narodzenia to całe tony kartek poustawiane na kominku czy na szafkach. Normalnie szał, w którym z radością się odnajduję.

Chciałam dodać do listy jeszcze mycie naczyń, ale po konsultacjach okazało się, że to nie tylko przywara Brytyjczyków, zatem to zostawię. O przepisach Health & Safety też mogłabym poironizować, ale się powstrzymam. Wszak to dla mojego bezpieczeństwa.

Oczywiście moje wynurzenia mają charakter osobisty. Nie ma w nich ani krzty statystyk, dogłębnych badań, czy studiowania materiałów źródłowych. Wszystko jest dobrem intelektualnym, zdobytym podczas wielu godzin odkurzania, mycia garów, wpatrywania się przez okno tudzież zwiedzania, jak i również rozmów z Brytyjczykami.

Minął rok. Tyle się wydarzyło. Moje życie wyobracało się na wszystkie strony jak ja na tej pamiętnej karuzeli w Ludlow. Z tym, że teraz nie czuję mdłości, moje nogi się nie trzęsą. Jest mi dobrze.
I niech tak będzie.
Wierni: Amen.

poniedziałek, 2 września 2013

Tymczasem w Ankh-Morpork

"Wpadnij do Pussy Cat, usuń mi demona..."

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Hejho!

Podobno jak się obudzę rano to wyglądam "najźlej" i mam oczy jak Baba Jaga.
Zatem jako czarownica, zła i mroczna, by dodać sobie uroku, noszę biały zegarek z muffinkami.

Pozdro ludzie, nie ma czasu, by się rozwlekać. Żyję, mam się dobrze i ślę wszystkim soczyste buziaki ;*

wtorek, 13 sierpnia 2013

Roczek

Czas dobry na podsumowanie. Właśnie stuknął mi rok, od kiedy mieszkam w Zjednoczonym Królestwie. Do tego dzisiaj w nocy wróciłam z urlopu w Polsce - pierwszej wizyty w ojczyźnie od czasu zeszłorocznego wyjazdu. Ile wspomnień, ile zmian, ile rocznic.. to tylko ja mogę zliczyć.
Chciałam wystosować jakąś piękną notę specjalnie na tę okazję, ale nie wiem, co właściwie napisać. Mój ból związany z opuszczaniem rodzinnych stron jest zbyt świeży(przed oczami wciąż mam nos Jokera przyklejony do szyby i te jego smutne ślepia, gdy wchodziłam do samochodu), jednocześnie niezwykle silny urok i urzekająca aura naszego angielskiego zacisza dyktuje mi, że mam z czego się cieszyć i powinnam z tego korzystać. Dodać należy wczorajsze fenomenalne gwieździste niebo i deszcz perseidów - piękne powitanie. Bajka! Choć słodko-gorzka.
Rozdarta jestem jak sosna. Rozkraczona między krajami, między dwoma światami. Jednocześnie smutna i szczęśliwa. Przedziwne uczucie. Opuszczając dom, czułam, że wracam.. do domu. 

I jak tu napisać coś mądrego?


Ale w międzyczasie były grille, był Przystanek Woodstock, Kraków, Katowice oraz kilka sielskich dni w metropolii. Familia, Kołki oraz całe multum woodstockowych wariatów. 
Chciałabym o wszystkim napisać, ale nie mam siły. Nawet się jeszcze do końca nie rozpakowałam. Wywaliłam wszystkie rupiecie na podłogę i leżą. Czekają, aż znajdę natchnienie. Może jutro.
Tyle dobrych wspomnień! Następny Woodstock już za rok :) 
Nie mogę się doczekać - i tym razem zabiorę kompletny strój kąpielowy :P

poniedziałek, 22 lipca 2013

Ekwipunek woodstockowicza

Rozmowy przedwoodstockowe na temat wyposażenia namiotu.

- Ciągle jeszcze jednej rzeczy nie kupiłem.
- Czego?
- Wentylatora.
- A po co ci? Przecież ma padać deszcz.
- Bo chciałbym się poczuć jak w Szkocji.


No chyba że tak.

niedziela, 21 lipca 2013

Wszystko się przybliża

Maks uraczył nas dzisiaj niebywałym wizjonerskim stwierdzeniem. Rozmawiając na temat komunikacji między ludźmi dorosłymi a niemowlętami Maksio oświecił nas, że on już nie płacze w nocy. Robi to tylko w święta, bo - i tu uwaga, zaczyna się abstrakcja - wszystko się od niego oddala. Nie całkiem pojęliśmy jego słowa. Nie, źle. Wcale nie zrozumieliśmy jego słów, ale Maks nie udawał zaskoczenia. Ze stoickim spokojem wyjaśnił swojej mamie oraz nam, że nie mamy jego oczu, więc nie widzimy, jak wszystko się oddala.



Mam swoje oczy. Które z dalą radzą sobie bardzo kiepsko.
Lecz na krótkie dystanse są w sam raz i wyraźnie widzą, że wszystko się przybliża. Jeszcze kilka dni i trzeba się będzie wyszykować, upchnąć do torby najważniejsze rzeczy między majtki i skarpetki, odprawić się i fruuuuu! Na wakacje!

Cała się cieszę w środku ^^

czwartek, 18 lipca 2013

Pearls'N'Roses

Ewidentnie nie odznaczyłam się dzisiaj bystrością umysłu. Aż zawstydziłam samą siebie. Dzień obfitował w "blonde moments" (a może powinnam napisać "blue moments"), lecz na szczęście nie byłam w nich osamotniona. Łatwo można spowolnić myślenie wśród tak wielu ślicznych rzeczy i przy tej pogodzie.
Bo właśnie, pogoda - standardowy temat rozmów Brytyjczyków - zaskakuje. Takich upałów jeszcze tutaj nie doświadczyłam. Szkoda, że moje letnie ubrania spoczywają poukładane na szafce w Polsce. Za to mam pretekst, by kupić sobie coś nowego - raz tylko prażyłam się w jeansach i dosyć, basta! Nigdy więcej. Rozpuścić się można.
"My nie przyzwyczajeni..." ja też nie, czuję się totalnie zaskoczona. Mogę się założyć o cydra, że jak wreszcie przytacham te legendarne letnie ubrania na Wyspy, pogoda ukaże swą angielską stronę ostentacyjnie wystawiając mi język.


Póki co, rozkoszuję się. Nie narzekam. Ani troszeczkę, bo jest p.i.ę.k.n.i.e.


PS. Do przygód w trakcie pedałowania dopisuję atak kaczki na nieuzbrojonego rowerzystę-siura. Zaczynam rozważać kupno kasku.

środa, 17 lipca 2013

Dwuznacznie?

Siur do Angola:
 - Mam ogórka w tym samym miejscu, gdzie ty masz oscypka.

Czasem jak coś powiem, to już powiem.

wtorek, 16 lipca 2013

Kamyk w sandale

Wiecie jak trudno jest pedałować na rowerze jednocześnie próbując pozbyć się kamienia z buta? Ja wiem. Próbowałam to dzisiaj wykonać, niestety z marnym skutkiem. Nie pomogły naturalne dziury w sandałach. Kamień wciąż uwierał w sam środek stopy. W głowie snułam już plany, co mu zrobię, kiedy wreszcie się zatrzymam, ale łajdak wypadł pod sam koniec trasy.

Ale za to musiałam wyglądać arcygłupio majtając na bok lewą nóżką raz po raz.

Ostatnio zaprzyjaźniłam się z lampionami. Głaszczę je, myję, poleruję, przytulam... to dobrzy przyjaciele. Zdążyłam już wybaczyć jednemu z nich za przebicie mi paluszka. W sumie, blizny są bardzo seksi. Nie?

9 dni!
<tańczy>

niedziela, 14 lipca 2013

Szaszłykowe kaprysy


Ooo, to był dobry weekend, godne uwieńczenie udanego tygodnia. Przekonałam się, że nie taki czek straszny, jak mi się wydawało oraz byłam gotowa oddać królestwo za patyczki do szaszłyków. Zostaliśmy zaproszeni na grilla, więc ubzdurały mi się szaszłyki. Lubię szaszłyki. Bardzo rzadko je jem. Za rzadko nawet. Postanowiłam to zmienić. Niestety nie miałam w domu patyczków, nie było ich też w jednym sklepie, w drugim... O mały włos, a zaczęłaby mi drgać powieka. Na szczęście obyło się bez histerii i nabyliśmy co trzeba. Nie jestem pewna, czy był to trafiony pomysł, gdyż Angol z miną wariata i zaostrzonym patyczkiem w ręku znęcał się nad niewinnymi i zmuszał do jedzenia.
Dawno się tak nie objadłam. Bo dawno nie jadłam szaszłyków. Proste.

A dziś po krótkiej szychcie Angol zabrał mnie na niespodziankowy wypad po aparat fotograficzny. To było takie słodkie, że aż wypada go publicznie pochwalić. Mordko - chwalę Cię ;* Nareszcie mogę focić ile wlezie! Jupijajej!

A za dwa tygodnie... jupijajej! ^^

czwartek, 11 lipca 2013

Magia kremu do opalania

Teraz będzie o czymś na czasie. Jestem taka trendy!

Nie wiem jak u Was, ale dla mnie krem do opalania ma dodatkowo niezwykłe, a nawet rzekłabym magiczne właściwości. Nie chodzi mi o jego działanie - bo o tym przekonał się chyba każdy, sięgając po większe filtry UV (czyli np. ja i luby tydzień temu). Mam na myśli jego zapach. Nie ważne jaka marka - zawsze jest podobny. I momentalnie przenosi mnie w czasoprzestrzeni. Wystarczy że wsmaruję odrobinę kremu w ramiona - od razu czuję się jak na wakacjach nad morzem.
Nie ważne czy właśnie ugniatam trawnik na terenie basenu miejskiego, czy wyciągam racice siedząc na leżaku przed domem, czy pakuję kartony do służbowego vana. Jeśli czuję zapach kremu do opalania moje samopoczucie automatycznie się poprawia i robi mi się błogo. Oszukiwanie samego siebie?
Może. Ale za to jakie efektywne!


Poza tym wszystko w normie, wszyscy zdrowi, wszyscy zadowoleni z pogody, która umożliwia mi podróże w czasoprzestrzeni. Strongbow Dark Fruit, książka i śmierdzący bąk Angola błąkający się w powietrzu. Takie życie :)

środa, 10 lipca 2013

Rocznica

Rok temu obroniłam swoją pracę magisterską. To był upalny dzień i miałam nogi  samych bąblach, gdyż pogryzły mnie meszki. Dziś natomiast, w rok po uzyskaniu tytułu naukowego (haha), czyściłam i polerowałam duże lampiony, piłam pepsi w pubie w ramach godzin pracy, a wieczorem zakończyłam pierwszy rok kursu języka angielskiego. Było dużo śmiechu, dużo pakistańskiego jedzenia i ogórków :) Mimo iż moje dzieło odkupione potem, okraszone niewybrednymi przekleństwami, nawet w najmniejszym stopniu nie pomogło mi w dotarciu do tego miejsca, gdzie właśnie jestem - to jestem z niego dumna. A przy okazji całkiem szczęśliwa :)


O! Ojeje! Telepatia - właśnie otrzymałam maila od Piernika. Ta to ma wyczucie. Niech żyją edytorzy!

sobota, 6 lipca 2013

Wypieki

Siur i Angol oglądają program kulinarny. Pani na ekranie, szeroko uśmiechnięta, zadowolona z życia w błyskawicznym tempie przygotowuje sernik. Momentalnie zachciało mi się sernika z brzoskwiniami, ale Angol wydedukował, że mi w życiu chodzi tylko o piernik z wiśniami.
Nie ma ani jednego, ani drugiego - są za to muffinki z budyniem (premiera, jeszcze nie skosztowałam).

Ponadto dziś z racji wyśmienitej pogody i przygotowań do Woodstocku, wraz z Angolem wytapialiśmy smalczyk z boczków. Pomyliłam się co do kremu z filtrem, za co publicznie chciałam przeprosić. Filtr 30 to nie za mało. To wręcz za dużo jak na pierwszy raz i opaliłam się tylko tam, gdzie się niedbale - lub wcale - posmarowałam. Efekt dość komiczny. Angol również stał się ofiarą filtra i zyskał barwy narodowe na nogach. Podejrzewam, że to forma zemsty, gdyż wylegiwaliśmy się na Union Jacku. A masz, a masz, wstrętny emigrancie!

Smażenie na słońcu zostanie zatem powtórzone, by zminimalizować obrażenia spowodowane przez kostrzyńskie słońce :)

piątek, 5 lipca 2013

Formalnie i profesjonalnie

Kolejny tydzień za mną. I za Tobą też, nie łudźmy się. Ale w tym miejscu skupiamy się bardziej na mnie, więc, no, sam rozumiesz.

Dni pełne sztucznego mchu, herbaty i sztucznego mchu w herbacie. Udało mi się znów zobaczyć kawałek Anglii, dzięki dwóm skrajne różnym instalacjom - urodziny córki farmera w ogromnym namiocie na farmie oraz klasyczne wesele w monumentalnej rezydencji w stylu gregoriańskim z rozległym ogrodem. Poza tym próbowałam przykleić szefową do stołu, dostałam firmową bluzkę (jeeej!) i założyłam konto bankowe w UK.
O tym ostatnim chciałam opowiedzieć.
Królowa zawsze stresowała się, kiedy czekała ją wizyta w banku. Przyznaję, że troszeczkę mi się to dziś udzieliło, bo to poważna sprawa - bank, konto, zarobki, paszporty, dowody... a czy mam wszystko, co jest mi potrzebne? A może o czymś nie wiem? Słowem dużo formalności. Jednakże po wejściu do lokalnego banku stres gdzieś się ulotnił. Poczekałam grzecznie na umówione wcześniej spotkanie i po chwili bardzo sympatyczna pani w średnim wieku zarosiła mnie do jej pokoju. Przy przekraczaniu progu pokazała mi swoje świeżo nabyte kwiaty ustawione w kącie, które zaplanowała zasadzić w ten weekend w swoim ogrodzie. Jak możecie się domyślać już po wstępie, całe spotkanie było niesamowicie przyjemne, a wszelkie formalności zostały mi jasno przedstawione i wyjaśnione. Przy okazji nasłuchałam się komplementów oraz zostałam zapewniona, że mogę dzwonić do pani bankierki, jeśli tylko będę mieć problem lub pytanie... albo gdy będę chciała porozmawiać o pogodzie czy o ogródku i kwiatach :)
Morał z tej opowieści jest taki, iż poczyniłam kolejny kroczek do przodu, a gdy będę chciała sobie poprawić humor i zaczerpnąć pozytywnej energii, przejdę się do banku ^^


Za 3 tygodnie Polska!

poniedziałek, 1 lipca 2013

Wielki come back cytrynówki

[patrzy niepewnie w stronę edytora]

Chrząknięcie.

Angol mi powiedział, że nie ma co czytać w internecie, zatem piszę. Wiem, że ostatnio pozarastało tu pajęczynami, ale tak  jest na wsi - zostawi się coś bez użytku na jakiś czas, a insekty od razu się do tego dorwą.

Co nowego? Przeżyliśmy wizytację jednego z Kołków! Szczur odwiedziła nasze progi i trochę pozwiedzaliśmy, trochę pograliśmy w Monopoly, trochę popiliśmy... przyjemnie było :) Niestety pogoda pokrzyżowała plany rzucenia uroku na Szczura, ale można to nadrobić następnym razem. Z drugiej strony - dobre rzeczy należy umiejętnie dozować, by się tak od razu nie przejadły. Jednakże jestem niezmiernie dumna z odkrycia fenomenalnego pubu w Shrewsbury, któremu klimatu nie można odmówić. Do tego zaskoczyłam samą siebie, pijąc cytrynówkę roboty Szczura, gdyż zarzekałam się, że ja jej pić nie będę! Cóż. Piłam. Bo dobra była i wchodziła, jak za starych czasów, gdy cytrynówka mi się nie przeżarła :P
Zatem dziękuję Szczurowi za światełko w tunelu dla cytrynówki, za towarzystwo, wyręczenie mnie z obowiązków i w ogóle za to, że się jej chciało taki kawał drogi lecieć :) :* Mam nadzieję, że było warto. Tak jak warto czasem dla kaprysu kupić coś niekoniecznie niezbędnego do życia, aby w reszcie otrzymać dwufuntówkę. 

Odwiedziny odwiedzinami, a tu zwykłe życie się toczy dalej. Pracowity siurek został rozłożony na łopatki przez wstrętną chorobę, lecz na szczęście był to krótki epizod, zakończony happy endem. Szkoda tylko, że zamiast podziwiać niezwykłe okolice kompleksu szkół rodem z filmu, ja modliłam się w duchu, aby pojechać już do domu. Naprawdę, gdyby nie dolegliwości, zastanawiałabym się poważnie nad powrotem do edukacji. Stare, ceglane budynki, wieżyczki, kaplica, zielone trawniki, ogromne, rozgałęzione drzewa, przystojni młodzieńcy... ekhm, znaczy ten, renoma w kraju - wszak jedna z najlepszych szkół w Królestwie! A jako wisienka na torcie podobizna iguany u stóp podobizny Darwina. Łatwo wpaść w zauroczenie, a zapał do nauki odżywa na nowo.
[Ihihi właśnie wyobraziłam sobie siebie w szkolnym mundurku, siedzącą na lekcji jak na tureckim kazaniu ihihihi tak, to byłoby bardzo poniżające :P]

Póki co, zostanę przy moim kursie językowym, przynajmniej mogę porać w chińskie szepty, czyli po polsku głuchy telefon i jest zabawnie ;)



***
Dzień Psa.
Za 25 dni wyściskam piesiuńcia!!! <3

wtorek, 18 czerwca 2013

Oh long Johnson

No tak. Godzina 22, a my dopiero wzięliśmy się za porządki przed przyjazdem gościa. Ale tak to jest, gdy człowiek cały dzień przylepia sztuczny mech do waz, zamiast szaleć ze ścierką po chacie.

Od ostatniego wpisu chyba wiele się wydarzyło. Piszę chyba, bo ręki nie dam sobie uciąć. Chociaż nie umiem dokładnie wyliczyć, co takiego się działo, wewnętrzny głosik piskliwie podpowiada mi, że działo się sporo. Mogę nadmienić ciekawostkę o nowym asortymencie bielizny (love Primark) oraz wprawie w układaniu małych bukiecików.

I widzieliśmy dzieciaka, który robił numer z oh long Johnson! Przysięgam na ogórki kiszone, że tak było!

Jutro skoro świt otworzę oczka, szybka toaleta, płatki z mlekiem, rower i do pracy - a, nie! Inaczej! Jutro skoro świt wsiadamy w Tornado i jedziemy na lotnisko po Szczura! Hurra, hurra!

Bez odbioru.

wtorek, 11 czerwca 2013

Morza szum, ptaków śpiew

Ostatnio mój grafik się zapełnił i nie brak mi zajęć, za to czasu brakuje na spisywanie spostrzeżeń. Nieskromnie powiem, że olśniewam swoim urokiem i wreszcie jest czego gratulować, bo po długich i żmudnych zmaganiach w poszukiwaniu odpowiedniej pracy zostałam zatrudniona. I to nie byle gdzie, lecz w miejscu, które mi się podoba! Miło zmierzać do pracy z uśmiechem na ustach.
 - A propos... dzisiaj gołębie obsrały mi rower. Siarczysty policzek. Zapamiętam to sobie.
Tak więc od kilku dni uczę się nowych rzeczy, budzę swoją kreatywność i raz w tygodniu zwiedzam okolice oraz poznaję obyczaje tubylców. Brzmi świetnie, prawda?
Przy okazji zwiedzania... odświeżyłam swoją miłość do Walii. Poniekąd dzięki wyjazdom służbowym, ale w głównej mierze dzięki małej, popołudniowej wycieczce do Swansea, nadmorskiego miasta położonego na południu Walii. Nie będę się chwalić, kiedy ostatni raz było mi dane przechadzać się po plaży, bo w gruncie rzeczy nie ma czym. Dlatego tak przyjemnie dreptało się po mokrym piasku i wybierało co ładniejsze muszle (niektóre z wkładem - R.I.P. Przyjacielu ze Swansea). Razem z Angolem odbyliśmy dwie interesujące przechadzki tą samą ulicą. Najpierw w poszukiwaniu bankomatu, a potem w poszukiwaniu jakiejś jadłodajni. Mijaliśmy co chwilę salony fryzjerskie (było ich chyba z 5 albo i więcej na jednej ulicy, po tej samej stronie - aż się włos na głowie jeżył) tudzież chińską/hinduską restaurację. Bankomatu nie znaleźliśmy, ale druga przechadzka zakończyła się powodzeniem, gdyż dopadliśmy fish&chips. I to godny zaufania, bo z kolejką ;)
Ogólne wrażenia ze Swansea były bardzo pozytywne. W oczy rzucała się specyficzna zabudowa. Małe, jasne domki, ew. zrobione z kamienia, ale jakże odmienne od tych, do których przyzwyczaiło się moje oko. Do tego krzyki mew, piaszczysta plaża i luksusowe apartamenty sąsiadujące z podniszczonymi, małymi mieszkaniami do wynajęcia. Nie umiem dokładnie sprecyzować swoich wrażeń, ale mogę zaryzykować stwierdzenie, że Swansea jest typowym miasteczkiem nadmorskim, o jakich czyta się w książkach. Tak też się trochę czułam - jakbym spacerowała po mieście wyjętym żywcem z jakiejś nowelki. Zaostrzył mi się apetyt na morze i planuję w przyszłości odwiedzić więcej walijskich plaż. Myślę, że i Angol da się namówić przy użyciu odpowiednich argumentów... :)
Co więcej, co nowego...
Nie wiem. Ale fajnie jest! Jak wszystko się sypało, tak teraz kawałek po kawałku układa się obrazek zadowolonego siurka. I do woodstocku coraz bliżej...


PS. Lubię osły, a osły lubią mnie. Swój pozna swego! Nioch, nioch!

czwartek, 30 maja 2013

Nawet w deszczowe dni tam świeci słońce, czyli o pracy, którą się kocha

Kiedy zakładam błękitny t-shirt w rozmiarze s (s jak dla słonia) a na szyi zawieszam gwizdek, świat robi się tęczowy. Uśmiech sam pojawia się na twarzy. Zwłaszcza, gdy popełniam żenujące błędy... Na szczęście wiele ludzi mi to wybacza, bo ten uśmiech potrafi zahipnotyzować, a poza tym w ogóle mam fory, co tu ukrywać.

Co proszę? Nie słyszę. Nie rozumiem, mówcie wyraźniej.
A, chcecie się dowiedzieć co to za żenujące błędy? O wy, bestie ciekawskie. Nic tylko polujecie na skandale.


Otóż jako wszechstronnie uzdolniona poliglotka od siedmiu boleści potrafię przy odbieraniu zamówień od klientów pomylić cheeseburgera z dwoma herbatami lub zawiesić się, kiedy ktoś prosi o bree. Ten ser, kretynko! Albo rozlać coś, coś upuścić, podnieść i upuścić to jeszcze raz, o czymś zapomnieć, kogoś nie zrozumieć i pytać osiem razy nim zakapuję... mogę tak długo wymieniać. Lecz moja niezdarność zdaje się tylko pogłębiać sympatię. W przeciwnym razie skąd brałyby się te wyznania miłości i diamenty w prezencie?
A ile frajdy mam przy kasie... Nie wiedzieć dlaczego, funt szterling wzbudza we mnie zakłopotanie. Czasem nie mam pojęcia, ile pieniędzy trzymam w dłoni, szczególnie jeśli są to monety, gdyż z banknotami radzę sobie znacznie łatwiej. Hm, swoją drogą, zastanawiające. Im mniejsze nominały, tym gorzej. Potrzeba mi więcej praktyki. Najłatwiej zapamiętać duże kanciate 50 i małe kanciate 20, a reszta na wyczucie :P
No dobrze, może troszeczkę egzageruję, ale z matematyką nigdy nie byłam zaprzyjaźniona. Czasami nawet się waham, czy mam w głowie sobie liczyć po polsku czy po angielsku? Jak będzie łatwiej, żeby się nie pomylić? Olaboga, co za rozterki!



Jedno wiem na pewno. Dobrze być z powrotem.

wtorek, 28 maja 2013

Progres

Patrzę na zegar. Przydałoby się zacząć szykować. Muszę się dziś pokazać z najlepszej strony, a jeszcze nie zdecydowałam, która to właściwie ma być. Czasu coraz mniej.

Wiadomo nie od dziś, że aby związek dwojga ludzi był szczęśliwy, potrzeba kompromisów. Znaleźliśmy jeden. Mamy wspólną grę na xbox, w którą możemy z Angolem grać razem. Według mnie ta gra jest najlepsza, taka jak ma być. Jak wczoraj dowiodłam Angolowi "ta gra ma wszystko". I nie ma lepszej na xboxa. Zgadniecie, o jaką grę mi chodzi? Podpowiem tylko, że jest totalnie "oldskulowa". Przy okazji - nie potrafię używać odpowiednich ruchów wynikających z kompilacji przycisków. W ferworze walki przyciskam wszystko jak leci, zupełnie przypadkowo i lekko nerwowo. Cudem, coś z tego wychodzi. Całe szczęście gram z moim chłopakiem, który poświęca się, wskrzesza mnie i broni. Tylko czasem się boczy, bo przypadkowo czymś w niego rzucę lub rzucę nim... Raz obraził się, bo zabrałam mu miecz. A to był jego miecz! Jak śmiesz, siuru? Toż to podłe, tak kraść miecz.

Na koniec skucha. Kupiłam sobie zaparzacz do herbaty, lecz nic po nim, jeśli nie potrafi się go poprawnie zakręcić. Roibos ma stanowczo za małe fusy.
[Czy to w ogóle są fusy? Wglądają jak miniaturowe patyczki.]

niedziela, 26 maja 2013

Trawing i cydering

Trzymajcie się krzeseł, foteli, czy na czym tam siedzicie. Trzymajcie się mocno, albowiem wiadomość będzie mocna. Może zwalić z nóg.
Opaliłam się.
Dzisiaj podczas niemal 3 (słownie: trzy) godzinnego spaceru spaliłam sobie ramionko. Tłumy szaleją, wszyscy się cieszą, meksykańska fala! Pierwsze słonko na mym ciele w tym sezonie i już piecze. A ja myślałam, że najszybciej ten zaszczyt kopnie mnie dopiero na woodstocku... Oby mi tylko piegi nie wyszły.
Uważny czytelnik zauważył, że użyłam słowa spacer. Udało mi się zaszantażować emocjonalnie Angola i wywabić go z kryjówki na światło dzienne. Wzięliśmy na drogę gruszkowe cydry (co za niefortunne wyrażenie) i zaczęliśmy szukać miejsca w plenerze, gdzie moglibyśmy je w spokoju spożyć. To wcale nie jest takie łatwe w naszych okolicach. Ostatecznie włamaliśmy się komuś na pastwisko - otwierając bramę i grzecznie wchodząc na posesję - usiedliśmy na trawce nad rzeczką i raczyliśmy się piękną pogodą/trunkiem. Ja podziwiałam angielską wioskę, Angol - zaloty pająków. Gdy opróżniliśmy puszki i skończyliśmy łamać prawo, grzecznie opuściliśmy miejscówkę, aby wrócić do domu okrężną drogą. Powiedzmy, że częściowo się nam udało. Maszerowanie przez środek pola z zaskoczonymi owcami dookoła wprawiło mnie w doskonały humor, pomimo pokrzyw i nadkładania drogi.
Bo ja lubię tak.

Wszystkim mamom życzę najpiękniejszych kwiatów! (choć o tej porze to raczej wszystkie się już pochowały... kwiaty, nie mamy)

piątek, 24 maja 2013

Nadmiar czasu

Bezrobocie daje o sobie znać. Zaczęłam czytać samą siebie, czyli jest już tragicznie w kwestii szukania sobie zajęcia. Jasne, zawsze mogłabym coś posprzątać, bo akurat ta opcja zdaje się nie być wyczerpana nigdy, ale tak się składa, że wczoraj w przypływie kobiecego kaprysu pomalowałam sobie paznokcie. No i trochę szkoda lakieru, szkoda, by odprysł tak szybko, no szkoda... Przy okazji zorientowałam się, że malowanie paznokci było zakazanym owocem przez jakiś czas i sprawiło mi szalenie dużo przyjemności. Czy to oznacza, że źle ze mną?
I dlaczego nie potrafię pisać tak jak kiedyś? Odczuwam dyskomfort.

Wiedziałam, że tak będzie. Powiedziałam na głos, że mm zamiar objeździć na rowerze całą okolicę. Już nawet poprosiłam Angola, żeby zerknął na opony, żeby przyniósł pompkę, obadałam mapę, coby się nie zgubić... Gdyby warunki pogodowe posiadały palce to właśnie teraz pokazywałyby mi dwa palce. I wcale nie chodziłoby o zwycięstwo, ani tym bardziej o pokój.
Pada, wieje, gradem sypie - arsenał dobrany idealnie do wyciszenia moich rowerowych zapędów.

Ostatnio miewam bardzo fabularne sny, które nie pozwalają mi wstać wcześnie. Są tak ciekawe, że wręcz domykam powieki, usiłując do nich wrócić.

Skoro już poruszyłam sprawy łóżkowe to Angol ostatnio powiedział mi, że śpię jak baletnica.

Wracam do lektury. Zrobię sobie dobrze, jak to mawiał dr ... cholera, jak mu było?
[Już wiem. Z imieniem trafiłam :D]

czwartek, 23 maja 2013

Cucumber girl

Przyznaję się. Po kilku miesiącach poczułam więź z uczestnikami kursu językowego. Dostrzegłam to wczoraj, aczkolwiek już od kilku spotkań narastało to we mnie. Najpierw okazało się, że jedna wolontariuszka wyjeżdża na tydzień do Krakowa, więc jako spec od dawnej stolicy (z całej naszej grupy to ja przebywałam tam najdłużej :P) udzieliłam jej kilku wskazówek. Później jedna z Pakistanek nazwała mnie "cucumber girl", czym zyskała dużego plusa. Ale wczoraj przekonałam się na własnej skórze, że ona osiągnęła ten sam level co ja!
Rozmawialiśmy o racjach żywieniowych w Zjednoczonym Królestwie podczas II wojny światowej i nauczycielka zapytała, czy mieliśmy coś podobnego w Polsce. Powiedziałam, że nawet całkiem niedawno, bo w latach 80-tych funkcjonowały kartki na jedzenie i nie tylko. Dla zobrazowania powagi sytuacji dodałam wyświechtane "na półkach sklepowych był tylko ocet", a moja poczciwa znajoma wykrzyknęła z przejęciem:
- I żadnych ogórków!!!


Nie ważne jaki masz kolor skóry. Nie ważne, w co wierzysz. Nie ważne, czy zakrywasz całe swoje ciało czy eksponujesz bez pardonu swe walory.
Ważne, że pojmujesz miłość do ogórków.

środa, 22 maja 2013

F jak fantastyczny wtorek

Nic nie wskazywało na to, że wczorajszy dzień będzie taki wyjątkowy. Wręcz przeciwnie - obudziłam się za późno, za oknem było szaro, a płatków owsianych ledwo starczyło na śniadanie.

Lecz nagle stało się coś, co odmieniło cały dzień. Nie było to nic konkretnego. Raczej kilka detali, zbiegów okoliczności, ale zadziałały.

Najpierw mail z odpowiedzią w sprawach zawodowych, następnie kilka słów z Sąsiadką na gtalk, pocztówka z Taipei, potem paczka z Polski z cudowną zawartością... Przy okazji - żadne maile, żadne wiadomości na gg czy na facebooku, nic nie zastąpi tradycyjnego listu!
Zaczęło się nawet przejaśniać, a gdy Angol skończył pracę wypogodziło się na dobre. Grzechem byłoby zignorowanie takiej okazji, zatem mój drogi Knurek zabrał mnie na łąkę. A tam wraz ze znajomymi Czechami oraz stadem krów cieszyłam się z przygrzewającego słońca i prawie bezchmurnego nieba. Gdy ja raczyłam się irlandzkim cydrem, panowie gimnastykowali się przy frisbee. Było to dość widowiskowe, zwłaszcza dla krów, które zebrały się w bezpiecznej odległości kilku metrów i obserwowały bacznie przebieg gry. Nie chciały się przyłączyć, mimo namów Łukasza. Tak naprawdę bały się fioletowego latającego cosia, a prawdziwą przyczyną ich zainteresowania był szczeniak, który nam towarzyszył. W końcu i ja nabrałam odwagi, aby spróbować pograć we frisbee i wiecie co? Muszę potrenować, bo to wcale nie jest takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Zwłaszcza, gdy na łące można wdepnąć w śmierdzące i śliskie utrudnienia. Karol może coś o tym powiedzieć ^^ Moje trampki również... chociaż to bardziej wina Angola, bo mnie nakierował na jeden z krowich placków. Nie obyło się także bez integracyjnej zabawy w stópki. Pozwoliłam Angolowi na wytłumaczenie reguł i popełnił czeski błąd. Na szczęście wszystko dało się naprostować, Czechom spodobała się właściwa wersja stópek i było przezabawnie :)

To był dobry wtorek. Oby takich więcej.
Tak naprawdę do szczęścia nie potrzeba wiele.
"What you don't have you don't need it now
What you don't know you can feel it somehow"

sobota, 18 maja 2013

Wiosna w doniczkach

Lubię Anglię. Jednak Anglię wiosną - kocham! Szczególnie, gdy świeci słońce i gdy wieje ciepły wiatr.
Dziś zakochałam się na nowo w miasteczku Ludlow, które skradło moje serce po raz kolejny. Uwielbiam angielskie ogrody, przytulone do ścian domków, wybujałe, dzikie, nieposkromione, ale w miniaturowym wydaniu. Przez te kuszące kwiaty mam ciągotki kleptomanki.
Ponadto nigdy nie byłam uzdolnionym ogrodnikiem, ale dziś zauważyłam, że moja kolendra skomplementowała moje umiejętności i zakwitła! Radość moja była ogromna i ... krótkotrwała, bo niestety kwiaty należy urywać. Jednakże te kilkanaście sekund tuż po odkryciu było bezcenne. Warto było :)

Kanapki na ławce w parku. Orany wybrzmiewające z wnętrza średniowiecznego kościoła. Angol obok. Czego więcej? Wszystko inne nie ważne, poradzimy sobie.


A za miesiąc... :D

wtorek, 14 maja 2013

Przyczajony wróg

Właśnie przeprowadziłam akcję godną agenta służb specjalnych. Ciągle trzęsą mi się ręce, ale czuję dumę. Człowiek przyparty do muru może więcej, niż mu się wydaje.
Siedziałam sobie spokojnie na sofie i czytałam książkę. Nagle przypomniało mi się o dawnej wycieczce do Walii i zaczęłam szukać tego miejsca. Pochyliłam się nad netbookiem i po chwili poszukiwań poczułam się nieswojo. Jakbym nie była sama. Jakby ktoś mi się przyglądał. Powoli podniosłam wzrok i spojrzałam na mojego kucyka pony, Charliego. To, co ujrzałam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. To było jak nóż w plecy. Co ja mówię, jaki nóż - to było jak miecz dwuręczny! Okazało się, że Charlie trzyma z wrogami...

Nie dałam po sobie poznać, że serce podskoczyło mi do gardła. Sprawdziłam kilkakrotnie, czy oczy mnie nie mylą i zaczęłam opracowywać odpowiednią strategię. Jedną z nich było rozpaczliwe wołanie o pomoc, sms do Angola, ale później doszłam do wniosku, że nie mogę tkwić na środku pokoju i wpatrywać się we wroga, muszę działać. Obmyśliłam plan. Wzięłam puste opakowanie po pieczarkach, które kilka godzin wcześniej miało mi przysłużyć za doniczkę (pomysł porzucony). Przeszukałam stos papierów w poszukiwaniu wytrzymałej kartki lub tekturki. Lecz po namyśle zrezygnowałam z papierowej osłony, uznając ją za zbyt wiotką. Spojrzałam w stronę małych jednorazówek. O, Harry Tuffinie, nawet nie wiesz, jaka jestem wdzięczna za te wszystkie reklamóweczki, które zazwyczaj doprowadzają mnie do szału, z powodu ich nieskończonej ilości wysypującej się z każdego kąta domu. Zaczęłam przebierać w nich, szukając takiej bez dziury, gdy natknęłam się na reklamówkę z polskiego sklepu. Co jak co, ale polskie = sprawdzone.
Uzbrojona w opakowanie oraz niebieską jednorazówkę zabrałam się za krótki trening. Nie można przecież przystąpić do akcji bez uprzedniej kontroli. Po dwóch próbach zdecydowałam, że jestem gotowa. W pogotowiu leżała śmiertelna broń - klapek Angola, lecz tylko w razie niepowodzenia.
Głęboki wdech. Delikatne ruchy. Opanowanie.
Ciach, szuru, szuru - mam go! Już siedział w pudełku przyciśniętym do ściany, bez możliwości ucieczki, a Charliego, tego niecnego zdrajcę, odrzuciłam na bok. Potem powolutku, bez nerwów, zaczęłam zakładać reklamówkę tak, by przylegała do ściany. Gdy cały otwór był osłonięty ochronną reklamówką, ścisnęłam ją tak, aby nie było żadnych szpar, po czym odsunęłam tę genialną pułapkę od ściany. W panicznym strachu wybiegłam z nią przed dom i ze wstrętem odrzuciłam na ziemię. Po chwili zdjęłam reklamówkę, a w pojemniczku siedział delikwent. Nie mógł sobie poradzić z wyjściem z pułapki ze względu na owalne wykończenia ścianek.
Przez myśl przeszła mi szkaradna myśl morderstwa, ale po sekundzie odgoniłam od siebie te idee i pozwoliłam wrogowi ujść z życiem.
Nie sztuką jest zabijać. Sztuką jest wywalić dziada z mieszkania i zagrozić, że jak wróci jeszcze raz to poczuje ciężar klapka Angola!

Jestem taka dzielna!


Nie zrozumcie mnie źle. Pająki i różne tego typu robactwo nie przeszkadza mi, o ile nie znajdę ich we własnym domu. Na zewnątrz - w ogrodzie, na polu, w lesie itd w ogóle mi nie przeszkadzają. Niech sobie żyją i robią swoje. Nawet w domach i budynkach, w których ich spotykałam, zawsze zostawiałam je w spokoju. Albo przynajmniej starałam się ich nie zabijać. Wiele pająków przyglądało się moim pracom porządkowym w domach gościnnych. Dwa pająki w składziku z warzywami w mojej eks pracy codziennie obserwowało, ile skrzynek pomidorów zabieram. Podczas pracy na zmywaku towarzyszyła nam spora grupa pająków z góry przypatrując się naszym zmaganiom z czyszczeniem przypalonych brytfanek. Nawet w ten weekend pozwoliłam jednemu ośmionożnemu stworzeniu czmychnąć, gdy sortowałam maty do zjeżdżania. Ale do stu piorunów, jeśli jakiś pająk ośmiela się deptać mojego Charliego, biegać po mojej wykładzinie, spać w moich garnkach czy podglądać mnie pod prysznicem, to słowo daję, wstępuje we mnie wściekłość (i paniczny strach czasami). Nie toleruję tych nieproszonych wizyt domowych. Nie i już.



PS. Właśnie przyszło mi na myśl, że może Charlie nie jest spiskowcem. Może on był zakładnikiem?! Biedne maleństwo...

poniedziałek, 13 maja 2013

Z uśmiechem w przyszłość

Czytam grubaśną książkę, z kawą w moim ulubionym kawowym kubku, w tle wybrzmiewa muzyka klasyczna. Taka ą ę się zrobiłam!

 Przynajmniej teraz mam na to czas. Nadrabiam lekturowe zaległości, a w przerwach doglądam ziół, babrzę się w ziemi ogrodniczej i zastanawiam się, czy kosy nie wyjedzą wszystkich delikatnych roślinek, które wkrótce (mam nadzieję) wykiełkują. Ogrodnik ze mnie żaden, ale lubię, gdy rosną kwiatki. Zwłaszcza tutaj, gdzie ogrody - i ogólnie pojęta natura - są nieokiełznane.

Powrót do dawnej pracy okazał się strzałem w dychę. +1000 do samopoczucia, +500 do pewności siebie & curly fries, oh yeah.

Brakuje mi psa. Pies nigdy się nie pyta, jaki jest cel spaceru. Pies po prostu idzie. Tego mi właśnie trzeba, ale cóż... Nie można mieć wszystkiego tak od razu.

Myślę o tym, ile czasu już minęło, ile się pozmieniało, ile ludzi przewinęło, ile marzeń zostało zrealizowanych. Myślę o przyszłości i stwierdzam, że przy odrobinie dobrej woli wszystko jest możliwe... zatem...
Do roboty, siurku :)

czwartek, 9 maja 2013

Majówka po mojemu

Co to był za weekend! A ile się działo! Namnożyło się wszelakich wydarzeń - ostatni weekend w pracy, chęć zamordowania Angola na karuzeli, kosztowanie angielskiego piwa ale i spóźniona integracja z współpracownikami, siedzenie na zielonej trawce i rozkoszowanie się piękną pogodą oraz podziwianie szybowców... A wszystko w przeciągu kilku dni. Lecz żeby wszystko uporządkować zacznę od początku - tak najłatwiej jest opowiadać.
Zatem sobota i niedziela były moimi ostatnimi dniami pracy na najniższym szczeblu przemysłu gastronomicznego, z czego czułam ogromną satysfakcję. Myśl, że to ostatni taki weekend sprawiała, że utrzymywał się na mojej twarzy ironiczny uśmieszek. Plus na sobotę i niedzielę przeznaczone były wieczorne atrakcje - May Fair w Ludlow oraz festiwal piwa.
May Fair to objazdowe wesołe miasteczko, które odwiedza Ludlow początkiem maja co rok. Dla mnie była to pierwsza okazja na uczestnictwo i prawdopodobnie nie do końca wiedziałam, na co się piszę. Przecież boję się wysokości i mam lęk przestrzeni! Na moje nieszczęście przez chwilkę mi się o tym zapomniało, bo Angol jest dobrym namawiaczem. I jak na samochodzikach było spoko, tak na karuzeli nr 1 było już odrobinę niebezpiecznie. Gdy zaczęło nami wywijać to pomyślałam, że zjedzenie skromnej kolacji było genialnym pomysłem... Później Angol namówił mnie na drugą karuzelę, na którą nie chciałam iść. W efekcie przeżywałam katusze walcząc z siłą odśrodkową i przeciążeniami oraz w agresywny i głośny sposób oznajmiałam Angolowi, że go nienawidzę i ma mnie nie dotykać. Biedny Krzyś, który siedział obok mnie, bał się jak ja i jeszcze musiał wszystkiego wysłuchiwać... Gdy nareszcie moje nogi z waty dotknęły powierzchni ziemi, byłam najszczęśliwszą (i najbardziej wystraszoną) osobą na całym globie, ale nie skończyłam z atrakcjami. Poszłam na sławetne filiżanki (zły pomysł) oraz na diabelski młyn, z którego zaglądaliśmy do okna kamienicy i machaliśmy imprezowiczom. Mimo gorliwych namów Angola nie poszłam na najlepszą i najwyższą atrakcję, bo chciałam zachować swój honor. I nie posikać się ze strachu. Później jeszcze mój luby wygrał dla mnie Charliego, pluszowego jednorożca i mogliśmy wracać do domu. Na parkingu odegraliśmy krótką scenkę "gdzie ja zgubiłem kluczyki do samochodu i jak to możliwe, że ich nie ma, skoro siedzimy w środku"", zakończoną happy endem.
"To ostatnia niedziela..." - miałam ochotę śpiewać spacerując rankiem następnego dnia do pracy. Humor mi dopisywał i nic, ani nikt (NIKT!) nie był w stanie zepsuć mojego szampańskiego humoru. A może powinnam napisać piwnego, gdyż poza świadomością ostatniego dnia w znienawidzonej pracy majaczyła na horyzoncie wizja festiwalu piwa w lokalnym pubie. Po odbębnieniu szychty, zjedzeniu niedzielnego lunchu i kawałku Victoria sponge cake, mogłam ostatecznie powiedzieć "papa", ostentacyjnie wyrzucić gumowe rękawice do kosza na śmieci i odmaszerować do domu z poczuciem ogromnej ulgi. Natomiast wieczorem wraz z polskimi znajomymi i Angolem pojechaliśmy skosztować piwa. Okazało się to nie piwo, ale ale. Krzywiliśmy się mniej z każdym kolejnym łykiem, ale szczerze mówiąc nie dało się tego pić. Dobrze, że w pubie mieli cider. Taki prawdziwy, lokalny, bardzo jabłkowy i bez gazu. Co ciekawe jednym z elementów wystroju tegoż pubu były butelki po piwie, a wśród nich... Żywiec oraz Okocim Zagłoba :) Poza kosztowaniem angielskich trunków doszło do nieprzewidywalnej integracji z moimi eks współpracownikami - pomijając Stefka, który był moim ziomem od samego początku. Wyszło na jaw, że łatwo osądzić człowieka ze względu na pochodzenie, ale równie szybko można zmienić zdanie na jego temat wyłącznie ze względu na ubiór. No tak, w służbowym uniformie ciężko eksponować własny styl. Mniejsza o to, bo koniec końców wreszcie pogadano ze mną jak z równą sobie, a Angol swą urzekającą osobowością podbił wszystkie serca - angielskie, walijskie oraz zdecydowanie szkockie ;) Slàinte mhath!
W poniedziałek z racji dnia ustawowo wolnego postanowiliśmy z Angolem pocieszyć się wspólną wolnością. Pogoda zdecydowanie nam dopisywała. Wyruszyliśmy na małe zakupy i od tamtego momentu możemy cieszyć się muzyką w samochodzie :) Zakupami szybko się zmęczyłam, więc zaproponowałam, abyśmy pocieszyli się grzejącym słońcem gdzieś za łonie natury. Wybraliśmy lotnisko na szczycie wzgórz. Siedząc na miękkiej jak dywanik, idealnie przystrzyżonej przez owcze zęby trawce i popijając ciderka oglądaliśmy przelatujące nad nami szybowce. Kocham tamto miejsce - ciche, wietrzne, z zapierającym dech widokiem na angielskie pola i walijskie góry. Zawsze, kiedy tam jestem, dopada mnie natchnienie, którego nie potrafię niestety wykorzystać. Może kiedyś, gdy nauczę się ubierać w słowa moje uczucia.
Tak minął weekend. Od tamtego czasu powróciłam do swojej codzienności bezrobotnego, z tą różnicą, że nauczyłam się wcześniej budzić. Dobrze mi, ale nie narzekałabym, gdyby coś mi się udało znaleźć. Wszak perspektywy na przyszły rok zakładają dużo więcej wydatków, niż można tego było się początkowo spodziewać.

Przy okazji perspektyw - druga połowa czerwca zapowiada się obiecująco!

Pogodowy update: na chwilę obecną pada deszcz, ale robi się coraz cieplej. Poprosiłam Królową o wysłanie mi moich sandałów, a to o czymś świadczy.

Zmierzam niespiesznie ku końcowi. Dbając o charakter edukacyjny mojego bloga (taa), chciałam pouczyć Was, że jeśli trzymacie wodę do kwiatków w butelce po 7UP to prędzej czy później, w przypływie wielkiego pragnienia (lub roztargnienia) pociągniecie wielce rozczarowujący łyk.

Si ju!

niedziela, 5 maja 2013

Powód do świętowania

Od dziś jestem wolnym człowiekiem!!!

I zamierzam to uczcić na festiwalu piwa w lokalnym pubie.
Ale in the dale, let's go!

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Tony Stark will return

Ostatni weekend był prawdziwym weekendem - bez pracy, bez zobowiązań, z pięknymi planami. Specjalnie na okazję Iron Mana 3 wyświetlanego w IMAX wzięłam sobie urlop. Okazja dobra jak każda inna, choć w tym wypadku nie mogło być lepszego powodu. Dzięki temu mogliśmy wraz z Angolem zrobić sobie mały wypad, "roztrwonić majątek" i podziwiać na gigantycznym ekranie Roberta/Gwyneth - jak kto woli. Ale Robert lepszy, wiadomo.
I tym razem nie pominęliśmy zjazdu do centrum Birmingham :D 
Przy okazji spacerowania po mieście znaleźliśmy tablicę upamiętniającą zbrodnię katyńską oraz Polską Restaurację, która z zewnątrz wyglądała, jakby ktoś wyciągnął ją z PRL-u. Nasi są wszędzie!
Po seansie (który był rewelacyjny, ale raczej nie muszę tego dodawać) postanowiliśmy odwiedzić Gegusia. Co tam, że środek nocy. Co tam, że go obudziliśmy. Kazał tylko przywieźć piwo ;) Dobrze jest odwiedzić kumpla, nawet jeśli ma to oznaczać zarwaną nockę.

Na szczęście czekała nas leniwa, spokojna niedziela... po której nastąpił poniedziałek. Ważny poniedziałek. Prawdopodobnie ostatni TAKI poniedziałek.
Ostatni tydzień, czas - start!


PS. Tony Stark powróci i nie mogę się tego doczekać.

środa, 24 kwietnia 2013

Czerwone pole

Bywają chwile, kiedy strzałka mojej wściekłości niebezpiecznie przesuwa się na koniec czerwonego pola. Mam ochotę kogoś rozszarpać albo wypatroszyć albo wydłubać oko widelcem - albo wszystko naraz, ale jedyne co mogę wówczas zrobić to... uśmiechnąć się. Do siebie.
To prawdopodobnie najskuteczniejsza metoda w takich sytuacjach.

I myślę, że już niedługo. I że nie warto się denerwować. Przypominam sobie co jest najważniejsze. Zastanawiam się, ile dni do woodstocku, nucę relaksacyjną piosenkę, biorę głęboki oddech...

Jeszcze tylko 1,5 tygodnia.
Będzie ok :)


[ Całkiem przypadkiem przypomniało mi się o bardzo popularnej swego czasu, działającej na mnie kojąco piosence. Mam z nią związane same dobre skojarzenia i pachnie mi latem. ]

niedziela, 21 kwietnia 2013

Żartownisie

- Kocham cię.
- Ja ciebie też.
- Ale ja tak serio.
- A ja tylko żartuję.
- No myślę!


Jesteśmy tacy wspaniali i cudowni. Wiem.

Chciałam tylko napomknąć, iż w najbliższych dniach pojawi się relacja z koncertu Luxtorpedy. Miałam ją napisać dziś, ale... w telewizji leci film z Robertem i... sami rozumiecie. Robertowi się nie odmawia. Zwłaszcza, gdy ma za sobą wsparcie superbohaterów.
Teraz jednak czuję się zobowiązana do napisania relacji, więc ma pewność, że mi to nie umknie! To ta sama strategia, co przy metodzie "Przypomnij mi, że mam coś zrobić". Gdy zaangażuje się do tego drugą, niewinną osobę jak na ironię samemu się o tym doskonale pamięta (osoba zaangażowana mimo solennego przyrzeczenia, że tak, że przypomni, zazwyczaj robi to w momencie, gdy zabieramy się za daną czynność). Poniekąd to oszukiwanie samego siebie, ale działa, co pozwala przymknąć oko na oszustwo.

A teraz przepraszam, ale Angol przygotował chińszczyznę (jeszcze nie spróbowałam, ale kucharz już ją zachwala, więc musi być dobra), za kilka minutek zacznie się film i będę mogła rozkoszować się pod względem kulinarnym - i nie tylko :)

środa, 17 kwietnia 2013

Poradnik zmywaka

Bywają chwile, że w pracy moje rozmyślania ocierają się niebezpiecznie o obłęd, lecz czasami wpadam na genialne inaczej pomysły. Oto jeden z nich. Postanowiłam przygotować niezbędny poradnik, który należy wcielić w życie pracując na najniższym szczeblu w przemyśle gastronomicznym. Zatem czytajcie i czerpcie garściami bezcenną wiedzę z mojego empiryzmu.

*Jak pozmywać 300 talerzy jednego wieczoru i nie zwariować*

1. Zabezpiecz się. Fartuch nieprzemakalny jest wskazany, choć doświadczenie podpowiada, że i tak wszystko od linii biustu do kolan będzie przemoknięte.
2. W związku z powyższym, nie bój się wody. To nie szkodzi, że trochę się pochlapiesz. No chyba że nosisz soczewki i chlapniesz sobie w oko gorącą wodą z mydłem.
3. Twoje ręce to twoje narzędzie, więc dbaj o nie! Zarówno podczas, jak i po zmywaniu. Używaj rękawiczek - optymalna liczba to trzy pary: bawełniane, na to winylowe, a na koniec gumowe. Generalnie sprawdza się zasada, iż rękawiczek nigdy za wiele. Pamiętaj, że pod wpływem gorącej wody i detergentów gumowe rękawiczki stają się coraz słabsze oraz łatwo się rozciągają, co sprzyja powstawaniom dziur, więc na bieżąco kontroluj stan swych rękawic.
4. Po ceremonii zmywania nawilżaj dłonie kremem witaminowym. Na pewno nie zaszkodzi, a może ulży zmęczonej i rozpulchnionej skórze, ze skłonnościami do pękania i przesuszania.
5. Ręce to nie tylko dłonie, zatem noś długie rękawy. Nie ma nic bardziej "przyjemnego" niż woda ściekająca z łokcia prosto do wnętrza rękawiczek.
6. Jeżeli masz do dyspozycji zmywarkę (a w 99% masz, bo pracujesz na zmywaku), zsynchronizuj swój tryb pracy wraz z nią. Jeśli zmywarka jest stara, spróbuj traktować ją z szacunkiem i zachowaj cierpliwość. To nie jej wina, że cykl zmywania wraz z ilością brudnych naczyń ulega wydłużeniu. Zmywarka też ma prawo być zmęczona.
7. Zachowaj płynność ruchów. Nie pozwól, aby doszło do postoju, bo później to się zemści.
8. Nie zapominaj o swoim zadaniu. Talerze należy spłukać, aby nie było na nich resztek jedzenia. Nie pucuj ich na błysk - zostaw to zadanie zmywarce. Szkoda czasu.
9. W przypadku, kiedy zmywarka się zbuntuje i przestanie działać - nie panikuj. Paradoksalnie masz szansę skończyć swoją pracę wcześniej, nie pomijając żadnych obowiązków.
10. Podczas okrężnych ruchów z gąbeczką w dłoni myśl o czymś przyjemnym, np. co dobrego dzisiaj zjesz na kolację, kiedy następne wolne lub jakie nowe buty są potrzebne. W żadnym przypadku nie zerkaj nerwowo na zegarek, bo to tylko wydłuża czas i wybija z rytmu.
11. Nie krępuj się. Nuć, śpiewaj, pogwizduj. I tak nikt nie usłyszy, zmywarka robi większy hałas.
12. Po zakończonej pracy daruj sobie zmywanie w domu. Co za dużo to niezdrowo. Przy odrobinie szczęścia w domu zrobi to za ciebie ktoś inny i nie trzeba będzie mu płacić :D

sobota, 13 kwietnia 2013

Szczęśliwa 13

Wszystkiego najlepszego dla mnie! Dziś mija dokładnie 8 miesięcy, od kiedy zamieszkałam w Nikczemnych Ramionach. Uczciłam to pysznym ciastkiem z najlepszej cukierni w Ludlow i mocha latte z Costa Coffee. Pewnie nie zauważyłabym tej rocznicy gdyby nie Angol, który skojarzył fakty. Ale i on nie skojarzyłby faktów, gdyby nie to, że wypełnialiśmy ważne papiery. To dobry dzień na formalności. 13 póki co przynosi mi szczęście :)

Wczoraj wieczorem postanowiliśmy się zabawić, gdyż nadarzyła się ku temu nie lada okazja. Do naszej wiochy przyjechało wesołe miasteczko. Bez zastanowienia weszłam na karuzele, na które kiedyś nawet nie chciałabym patrzeć. Leciałam na Angola mimo tego że zmoczył spodnie... Było świetnie, dawno się tak nie uśmiałam!


Let's have fun. Idziemy!

Wygląda niepozornie, ale buty spadały ze stóp, a telefony wypadały z kieszeni ;)


Coś, co bardzo mnie zaskoczyło i jednocześnie bardzo mi się spodobało. Wata cukrowa w woreczku. Dziwne, ale po krótkim namyśle - logiczne :) I słodkie.

Na koniec dorzucę jeszcze swobodną myśl, która ostatnio przyszła mi do głowy podczas moich codziennych obserwacji trzody. Jeśli wydaje ci się, że owca merda do ciebie ogonem, to tylko ci się wydaje. I lepiej uważać, aby nie wdepnąć w to, co "wymerdała".

Udanego weekendu!

czwartek, 11 kwietnia 2013

Wybory cz. 2

I znowu..

S: Chicken, pork or lamb?
K: Fish!

Sorry, nie ma hash brown'ów.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Prosty wybór

Dzieciaki potrafią mnie czasem mocno zdezorientować - czasami nie wiem, czy to moje braki w umiejętności komunikacji czy też ich brak uwagi, czy może jeszcze co innego.. Dla przykładu taki obrazek, całkiem świeży, bo z dzisiejszego wieczora.
Miejsce: stołówka. Serwuję kolację.
S: Turkey, cottage pie or fish?
K: Chicken.


Może jeszcze posmarować dżemorem?

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Stetreciała acz szczęśliwa

Nie wymagam wiele, aby być szczęśliwą. Słoneczny dzień spędzony w towarzystwie Angola, herbata u znajomych, spacer, kanapka z kurczakiem zjedzona na ławeczce przed sklepem i odrobina szaleństwa w TK Maxx... :P To naprawdę niewiele. Drobiazgi. Docenia się je wówczas, gdy nawet na te drobiazgi nie ma czasu.
Fartem, ostatni tydzień miałam dość luźny i pozwoliłam sobie na trochę luksusu. Nawet znalazł się czas na podcięcie mojej czupryny, która do soboty rosła w najlepsze niczym dzikie pokrzywy. Przy okazji dotarło do mnie, że nie ma w Nikczemnych Ramionach miejsca, gdzie mogłabym się NIE natknąć na ludzi z mojej pracy, czyli muszę uważać. Albo przemierzać wiochę w papierowej torbie na głowie.

Angol mi powtarza, że stetreciałam. 

...Stetreciałam?
Nie wiem, ale dla niego mogę nawet i stetrecieć, jeśli dalej będzie dla mnie gotował i przytulał.

Szanownym Kołeczkom dziękuję za nocny telefon z soboty na niedzielę i przepraszam za nieprzytomność. Jak widać nawet sytuacja awaryjna w kurniku nie jest w stanie obudzić siurka, gdy ten padnie w objęcia Morfeusza ^^ Ale w środku uśmiechałam się do Was - tylko moje ciało nie współpracowało. Dobrze było Was znowu usłyszeć takich wesołych ;)

Na zakończenie wszyscy chóralnie wyśpiewują radosne Sto lat dla Szczura :) :*

wtorek, 2 kwietnia 2013

Z jajami

Cholera!
Przegapiłam prima aprilis, a mogłabym zaszaleć z jakimś żarciku, w stylu, że jestem w ciąży. To zawsze działa, a teraz może podziałałoby nawet lepiej, niż dotychczas :P
Niestety, taka jestem zapracowana, że nie miałam okazji wypróbować. Wielkanoc minęła bardzo nietypowo i w przeciwieństwie do polskich realiów, bez śniegu. Było dość wiosennie. Miałam okazję spędzić bardzo miłą niedzielę z tradycyjnym, poświęconym (!) śniadaniem, a popołudniu w stylu brytyjskim bawić się w szukanie czekoladowych jajek. Co do śniadania, muszę wszem i wobec ogłosić, że Angol się postarał i przygotował wspaniałe pisanki. Były jedyne w swoim rodzaju, bo spersonalizowane :) Nowością było dla mnie chlipanie białego barszczu do śniadania, ale przyznaję się, bardzo mi to zasmakowało. Gdy skończyliśmy ucztować i wymieniać świąteczne telefony z rodzinami w Polsce, pojechaliśmy wraz ze znajomymi do MM, mojej "byłej" pracy, żeby zjeść curly fries, wypić smoothies i poszaleć na zjeżdżalniach. Spotkaliśmy Wielkanocnego Zajączka, który miał tańczyć, ale chyba mu się nie za bardzo chciało (złożę skargę :P). Wzięliśmy także udział w egg hunt, czyli poszukiwaniu jajek. W zasadzie szukaliśmy 26 pytań, które ukryte były w konstrukcjach sali zabaw i czasem trzeba było się nieźle nagimnastykować, aby je zauważyć - dobra forma spalania kalorii! Gdy już się znalazło pytanie należało na nie odpowiedzieć, co stanowiło poważniejszy problem... Owszem, znam się trochę na bajkach, ale nie na tych brytyjskich. Na szczęście Maks ma ten temat opanowany do perfekcji. Obydwoje kulejemy w znajomości tradycji wielkanocnych w Zjednoczonym Królestwie oraz, wstyd się przyznać, nie mamy zielonego pojęcia o rodzinie Królowej, ale jakoś wyszliśmy z testu cało i... zajęliśmy drugie miejsce! Nie wspomnę, że niektórzy oszukiwali i szukali odpowiedzi w googlach i nie poskarżę, gdyż pod koniec dzielili się swą wiedzą :P Dzięki temu wiem, że w Kalifornii znajdują się Czekoladowe Góry.

Zresztą czekolada to był motyw przewodni tych świąt (Angol zgodził się na kakaowe muffinki - z kawałkami białej czekolady i kokosem). Kremowe jajka czekoladowe również. Jeszcze kilka zostało, więc je zjem, ale później zacznę się hamować z łakociami :P

Tak sobie obiecuję :P

Mam nadzieję, że Wy również mieliście udany świąteczny czas, że zbudowaliście bałwana z króliczą głową i że rzucaliście się śnieżkami w śmigusa dyngusa. Tak trzeba :)

A poza tym przeczytałam w sieci, że ten śnieg to tylko jedna z form promocji trzeciego sezonu "Gry o tron", więc głowy do góry! Sezon ruszył, zatem kampania reklamowa może się już skończyć ;)

środa, 27 marca 2013

Lala la

Podobno są dwa rodzaje ludzi. Ci, którzy kochają marmite i ci, którzy nienawidzą marmite. Należę do drugiej grupy i absolutnie nie rozumiem zachwytu pierwszej.

Zima, proszę państwa. Zima na całego! Zapowiada się powtórka z rozrywki i scenariusz śnieg na Wielkanoc jest możliwy także w Anglii. Mimo że Anglia przykryta białym puchem wygląda przeuroczo, to jakoś się niespecjalnie cieszę. Mogłaby już przyjść wiosna tak na stałe, bo owieczki i króliczki są zdezorientowane.
Czy wspominałam już o tym, że Brytyjczycy uwielbiają sobie śpiewać podczas pracy? Umownie wliczmy to w ramy śpiewania, bo w grę wchodzi także nucenie, pogwizdywanie oraz wydzieranie pyska. Nie krępują się, że ktoś usłyszy, nie przejmują się, że nie trafiają w nutę (a czasem naprawdę powinni). Najzwyklej w świecie podśpiewują sobie radośnie, jakby to, co właśnie robią, sprawiało im realną przyjemność. Oczywiście, zdarzają się tacy, którzy muzyki nie tolerują i choć są przygłusi, wykrywają swoimi tajemniczymi radarami muzykę z odległości kilku metrów, ale to jednostki specjalne. Mimo przeszło pół roku wśród tubylców, ciągle intryguje mnie to śpiewanie.
I nie jest to kwestia jedzenia, bo zjadam prawie to samo! Może to coś w mleku?

Miałam jeszcze kilka ciekawych rzeczy do napisania, ale mi się zapomniało. Trudno.

A, wiem! Dowiedziałam się, że w pociągu w Anglii konduktor nie może obudzić śpiącego pasażera, aby sprawdzić jego bilet. Gdy zapytałam, dlaczego, otrzymałam bardzo logiczną odpowiedź. To byłoby niegrzeczne.

poniedziałek, 25 marca 2013

Solidna dawka energii w środku tygodnia

Marzec ma się ku końcowi, a ja nie mam czasu pisać. Na brak tematów nie narzekam, chociaż mogą być one niezbyt atrakcyjne dla przeciętnego czytelnika - mogłabym napisać elaborat traktujący o zamiataniu podłogi, poradnik "Jak umyć 300 talerzy jednego wieczoru i nie zwariować" albo książkę o tym, czego Ian nie lubi. Na szczęście nie mam na to czasu.
Jednakże w ostatni weekend (czyt. w środę, bo wtedy mam weekend - a może raczej middleweek?) działo się coś bardziej interesującego niż przygody w pracy. Coś znacznie bardziej interesującego! Coś, co należy zrelacjonować.
W ostatnią środę zdecydowałam się na wagary (hihi) i wraz z Angolem wybraliśmy się na koncert. Rzecz niesłychana, bo ostatnio o koncertach nie było mowy i aż wstyd się przyznawać, kiedy ostatni raz się bawiliśmy na koncercie. Okazja się nadarzyła - The Heavy, w Birmingham, w środę - idealnie! Bilety zostały zakupione i w środowe popołudnie cieszyłam się, że jadę się odchamić. Nic nie było w stanie zetrzeć uśmiechu z mojej twarzy - ani korki, ani fochy Angola, ani lekki ból głowy (pewnie z przejęcia).
Oczywiście, jak można się spodziewać, nie obyło się bez niespodzianek.
Okazało się, że Angol miał już po dziurki w nosie mnie i mojego marudzenia, więc koncert był tylko przykrywką dla prawdziwego celu naszej podróży - odwiezienia mnie na lotnisko i wysłania w piździec! Daleko.
Haha, dowcipkuję sobie. Tak naprawdę jechaliśmy na lotnisko, ale nie po to, by mnie odesłać tylko po to, by kogoś odebrać, a kasa na bilety koncertowe miała tylko być uwiarygodnieniem oficjalnej wersji i uśpić moje podejrzenia, gdyż jak powszechnie wiadomo, diabelnie bystra i czujna bestia ze mnie.
Hahaha, no dobra. Jechaliśmy na lotnisko, owszem. Bo jakiś koński kierowca wepchnął się przed nasz samochód tuż przed naszym zjazdem i zasłonił wszystkie znaki, a my nie wiedzieli... (ekhm, ja zajęta byłam szukaniem piosenki na youtube - złoooo!) Gdyby nie koń, zwierzę absolutnie niewinne i zgoła duże, Angol inaczej załatwiłby tę sprawę inaczej... lecz musieliśmy szukać najbliższej okazji do zawrócenia. A że na autostradzie z zawracaniem raczej ciężko, najbliższą okazją do zawracana była droga na lotnisko. Tak oto przejechaliśmy przez całe Birmingham, by zawrócić i nadrobić ponad 20 mil.  Jednakże nawet koński kierowca nie miał szans zetrzeć uśmiechu z mojej twarzy, choć trzeba przyznać, bardzo się starał.
Z pieśnią na ustach dojechaliśmy na miejsce, a Palec Boży sprawił, że support nie zaczął grać, dopóki nie dotarliśmy do O2 Academy i nie załyczyliśmy zimnego piwa/cydra. I bardzo się  z tego powodu cieszę, gdyż nauczyłam się już rok temu, że nie należy lekceważyć supportów. Kalifornijski (a jakże!) zespół The Silent Comedy najpierw sprawił, że zaniemówiłam. W drugim odruchu noga sama zaczęła przytupywać, a w finale uśmiech mi się poszerzył i z przyjemnością słuchałam bardzo radosnej twórczości panów o niezwykłym image'u. Po ich występie przyszło nam się przekonać, że panowie nie dość, że wyglądają nietuzinkowo, to są bardzo sympatyczni i hojni - obdarowali nas wieloma gadżetami, ponieważ znają Poznań :)
Jednakże gwoździem wieczoru był angielski zespół The Heavy, poznany przeze mnie w smutnych okolicznościach. Ich piosenki zostały wykorzystane do gry "Borderlands 2" i gdyby nie ich muzyka, szczerze nienawidziłabym jej twórców. Na szczęście się wyratowali, zapoznając mnie z twórczością The Heavy. Muzyka nieco inna, niż dotychczasowe moje miłości, ale jakże porywająca! Wykonanie na żywo perfekcyjne, wokalista był prawdziwą bombą na scenie - miał tyle energii, że aż z niego kapało. Dostałam te kawałki, które chciałam, nie zabrakło dwóch hitów z gry oraz nowości. Co zaskakujące, powściągliwa angielska publiczność dała się porwać zabawie i pod koniec niemal wszyscy pląsali. Śmiało mogę napisać, że to był fantastyczny koncert. I nawet skrócenie godzin snu nie przeszkadzało mi następnego dnia w podśpiewywaniu pod nosem i uśmiechaniu się do samej siebie.
Przypomniało mi się, że jestem zwierzęciem koncertowym.
Dobre to było!

Hm... ok, to kiedy następny koncert? :)

I wciąż dręczy mnie pytanie: jak to możliwe, że droga do Birmingham jest dłuższa niż droga powrotna do domu?

wtorek, 19 marca 2013

Skarby

Na początek: lament.
OOOOO NIEEEEE onie onie onie onie nienienienie Królowa przy porządkach i przenoszeniu moich rzeczy zostawionych w PL wyrzuciła najcenniejszy skarb. Pudełko po Jacku Danniel'sie wypełnione plakatami, biletami koncertowymi i autografami, w tym niepowtarzanymi rysunkami Mańka. Serce mi pęka! Tyle tam było skarbów, tyle pokwasożłopowych pamiątek, bilety z DT... Buuuu...!
Najzabawniejsze, że prosiłam kilkakrotnie, żeby nie wyrzucać niczego, żadnych papierów, bo czasem pozory mylą i to, co wygląda jak śmieci, tylko tak wygląda.
Ech... Królowej wybaczyłam, bo słyszałam skruchę w jej głosie, ale musiałam się wyżalić. Teraz trochę mi lepiej.

Zmieniając temat - mam w pracy pewnego Scotta. Nie Pilgrima, niestety, ale Scotta Pilgrima nie da się spotkać w pracy, gdyż on zawsze jest "between the jobs". W każdym razie Scott jest jednym z instruktorów i zawsze ma coś do powiedzenia oraz... duże wymagania żywieniowe. Wczoraj podczas kolacji spotkałam go w jadalni dla pracowników. Jakże mile mnie zaskoczył, gdy usłyszałam przed rozpoczęciem posiłku całkiem wyraźne "Smacznego!". Pochwaliłam go, a potem dodał nieco koślawe "cześć". Radość rozpierała mnie przez jakieś 2 sekundy, ponieważ potem Scott z uniesioną pięścią w górze zakrzyknął: " Ku*wa! Spie*dalaj!"
Pracowało się z Polakami, podsumował.
Choć trzeba przyznać, że wymowę miał całkiem niezłą jak na tubylca.

sobota, 9 marca 2013

Na 306

Wiecie jaka to jest zabawa na 102 razy trzy? Zabawa na 306. Bardzo męcząca. W przyszłym tygodniu (albo za dwa, nie wiem dokładnie) będzie zabawa na 315 (dokładnie wiem, że nie mogę się doczekać).
Poszaleli chyba.

Tak oto czas płynie za szybko, szczególnie podczas snu. Przyznam się także do haniebnego czynu - wczoraj, w piątkowy wieczór, siedząc na sofie i trawiąc smaczną kolację przygotowaną przez Angola, popijałam strong bow'a i po 1/5 puszki... zasnęłam. Skarćcie mnie, jeśli uważacie to za konieczne. Na swoją obronę mam zmęczenie i pyszności spożyte odrobinę wcześniej :)

Właśnie słucham koncertu Muse z Wembley. Cudowności, żałuję, że mnie tam nie było, ale w tamtym czasie to nawet przez głowę nie przeszła mi wycieczka do UK. A koncert nabyłam z okazji pierwszej pełnej wypłaty oraz ogromnych przecen w HMV. I nie powiem, trafiło się też kilka innych drobiazgów. Straszna baba ze mnie.
Ale ktoś w tym związku musi nosić sukienki i lepiej, abym była to ja. Choć Angolowi też w nich do twarzy...

;P

wtorek, 5 marca 2013

Owcze sprawy

Ostatnio było o ludziach, teraz będzie o zwierzętach, a dokładniej o stałym elemencie angielskiego krajobrazu, czyli o owcach.
Owce zawsze mi się podobały, gdyż stanowią ozdobny akcent na pastwiskach i wzgórzach. Zachwyciłam się ich widokiem od pierwszego pobytu w UK i już mi tak zostało. Ostatnio mam możliwość obserwowania ich codziennie, więc zauważyłam kilka ciekawych rzeczy.
Wyróżniam trzy rodzaje owiec:
a) te, które na widok zbliżającego się człowieka (czyli mnie) uciekają w popłochu, a osiągając satysfakcjonującą ich odległość, mającą zapewnić jako takie bezpieczeństwo, wpatrują się w przybysza owczym zezem, bagatelizując wcześniejszą ucieczkę,
b) te, które na widok zbliżającego się człowieka zaskoczone zerkają na przybysza przerywając przeżuwanie i w zależności od oceny sytuacji albo wracają do wcześniejszego zajęcia, albo postępują jak owce a),
c) te, które się wpatrują w przechodnia ciągle przeżuwając - wydają się być najbardziej zrelaksowane.
Oczywiście trafiają się wyjątki, takie jak jedna syjamska owca*, która co ranek przechodzi przez dziurę w ogrodzeniu i pasie się na mojej dróżce, a kiedy mnie zauważa, zaczyna panicznie przebierać kopytkami i szukać szczeliny, aby czym prędzej czmychnąć z drogi. Ta jest dość odważna. Albo głupia, jeszcze nie wiem.
Czasami owce potrafią udawać przeziębionego człowieka. Kaszlą i kichają w bardzo przekonujący sposób. Aż chce się powiedzieć "na zdrowie" lub lepiej "bless you", żeby rozumiały.
Owce potrafią też wykonywać znaną sztuczkę pt "zdechła owca". Nabrałam się już kilka razy. Tylko w jednym przypadku kopytka sztywno sterczały w poziomie i miałam pewność, że to nie sztuczka.
Zbliża się wiosna i owieczki czują powiew miłości. Wielce rozochocone, brykają i podskakują, a barany toczą między sobą walki. Już nie mogę się doczekać jagniątek, bo są przecudne...
Lecz wśród tych niebyt bystrych, płochych, pociesznych parzystokopytnych, występują ewenementy. Nasi znajomi, pracujący w rzeźni, pokazali mi niedawno kilka owiec, które są tak wytresowane, aby zaganiać stada niewiniątek przeznaczone na ubój, lecz same się wycofują i nie podążają za instynktem stadnym. Prowadzą tłumy na rzeź, dosłownie.


W książce mojego dzieciństwa, czyli w "Dzieciach z Bullerbyn", główna bohaterka, Lisa, zaopiekowała się osieroconym jagniątkiem. Pamiętam, że marzyłam o tym, by mieć swoją własną owieczkę... może uda mi się to marzenie zrealizować? :>
Choć owca to nie koza, nie potrafi śpiewać. Lecz umówmy się, nie można mieć wszystkiego :)




*- owca syjamska = w mojej terminologii owca, która ma czarne ciało i białą wełnę.

środa, 27 lutego 2013

Na Dworku Przygody

Oszukanie natury się nie powiodło. Mimo podmiany pomadek poranki ciągle są zimne, żonkile ciągle skulone, a mi ciągle zimno w dłonie i stopy.
Właśnie stuknęły mi pełne trzy tygodnie w nowej pracy. Nauczyłam się kilki rzeczy, nie wiem czy pożytecznych, lecz na pewno niezbędnych. Podpatruję kolegów i koleżanki z pracy, a także wszystkich ludzi, którzy się tam przewijają. Mieszanka jest wybuchowa i multikulturowa - tego akurat można się tutaj spodziewać. Zdążyłam się zaaklimatyzować i mniej więcej wiem, z kim jak mogę porozmawiać oraz na ie mogę sobie pozwolić w żartach. Stephen to człowiek od dokuczania i muzyki, a także darmowy słownik i tłumacz - niech mu będą dzięki. Pochodzi z Walii, ale nie zna walijskiego, pamięta tylko kilka słów i umie wypowiedzieć nazwy miejscowości, w których mieszkał. Każdy, kto spotkał się z językiem walijskim wie, jakie to skomplikowane. Kati to miłośniczka zwierząt z Węgier. Nie może pić mleka, podobnie jak ja, więc nigdy nie jesteśmy posądzone o pozostawienie mleka na półce. Poza tym ma poczucie humoru i jest bardzo pomocna. David ze swoim hiszpańskim temperamentem czasem mnie rozbraja, a czasem konsternuje. Mamy problemy z komunikacją i bywa, że po trzecim czy czwartym powtórzeniu jednego zdania David macha ręką i odpuszcza. Jeszcze się do niego nie przyzwyczaiłam i czasem mam wątpliwości, w jakim języku do mnie mówi. Magda jest ok, chyba że ma zły humor. Wtedy nie pogadasz. Chyba, że znasz węgierski. Mark jest bardzo miły i zawsze do mnie miło zagai, a jednak ciągle mam opory przed sprawdzeniem jego czeskiego pochodzenia. Wstydzę się :P Z Joshem mogę żartować na pełnej linii, bo wiem, że on o mnie słyszał, on wie, że ja o nim słyszałam, ale zachowujemy pozory. Jako jedyny zna moje polskie imię i nie waha się go używać. Jest kilku Dave'ów. Nr 1 to jeden z szefów, Szkot z silnym akcentem, mówiący także po niemiecku. Zna nasze bolączki i zazwyczaj kontroluj sytuację na tyle, na ile mu pozwalają jego główne obowiązki. Dave nr 2 to instruktor, o którym krążyły pewne plotki, ale nie będę ich powtarzać, natomiast Dave nr 3 to również instruktor o przeuroczym uśmiechu. Barney jest najbardziej wygadanym człowiekiem, jakiego tam poznałam. Nikt inny nie odbywa takich monologów podczas wybierania posiłku co on, lecz przynajmniej dokładnie wiem, co chce dostać na swoim talerzu. Inni mają z tym problemy i wytykają mi brak umiejętności odgadywania ich myśli. Ich problem. Ze znajomością żeńskiej reprezentacji mam większy problem, bo nie znam ich imion. Kojarzę prawie wszystkie - ta od okularów, ta od tuńczyka, ta od ładnych włosów, ta od swetra, ta, która nie cierpi warzyw... no dobrze, nie kojarzę wszystkich. I żadnej nie znam po imieniu, z wzajemnością.
Poza tym jest cała masa innych pracowników i wszyscy są mniej lub więcej sympatyczni. Cieszę się, że mam możliwość ich poznania. Tracę swoją anonimowość (właściwie zaczęłam ją tracić stopniowo od września), lecz zyskuję znajomości, które - kto wie - może kiedyś mi pomogą.
Do tej pokaźnej grupy pracowników dołączają się także nasi goście, czyli w przewadze dzieci i młodzież. Czasami wydaje mi się, że wszystkie dzieciaki wyglądają tak samo. Jak niedoskonałe kopie. Nie identyczne, ale szalenie do siebie podobne. Mienią się w oczach i mnożą, ale już przestałam się martwić. To naturalne. Może nie są do siebie łudząco podobni jak Azjaci, ale jednak ich rysy się powtarzają i na teraźniejszym etapie nie jestem w stanie ich odróżnić. A jeszcze żeby było trudniej, to często mamy bliźniaków, co podwaja moją ostrożność.
Ilekroć wydaje mi się, że moja umiejętność rozumienia języka angielskiego została opanowana w przyzwoitym stopniu, przychodzi ktoś, kto jednym zdaniem burzy moje przekonania. Kocham to, naprawdę to kocham. Mobilizuje mnie to do dalszej pracy nad sobą i wzmaga moją ciekawość językową.

Po pierwszych ciężkich chwilach i zwątpieniach ogłaszam, iż nie ma tego złego...


Abstrahując, pojechałoby mi się na woodstock.