poniedziałek, 22 lipca 2013

Ekwipunek woodstockowicza

Rozmowy przedwoodstockowe na temat wyposażenia namiotu.

- Ciągle jeszcze jednej rzeczy nie kupiłem.
- Czego?
- Wentylatora.
- A po co ci? Przecież ma padać deszcz.
- Bo chciałbym się poczuć jak w Szkocji.


No chyba że tak.

niedziela, 21 lipca 2013

Wszystko się przybliża

Maks uraczył nas dzisiaj niebywałym wizjonerskim stwierdzeniem. Rozmawiając na temat komunikacji między ludźmi dorosłymi a niemowlętami Maksio oświecił nas, że on już nie płacze w nocy. Robi to tylko w święta, bo - i tu uwaga, zaczyna się abstrakcja - wszystko się od niego oddala. Nie całkiem pojęliśmy jego słowa. Nie, źle. Wcale nie zrozumieliśmy jego słów, ale Maks nie udawał zaskoczenia. Ze stoickim spokojem wyjaśnił swojej mamie oraz nam, że nie mamy jego oczu, więc nie widzimy, jak wszystko się oddala.



Mam swoje oczy. Które z dalą radzą sobie bardzo kiepsko.
Lecz na krótkie dystanse są w sam raz i wyraźnie widzą, że wszystko się przybliża. Jeszcze kilka dni i trzeba się będzie wyszykować, upchnąć do torby najważniejsze rzeczy między majtki i skarpetki, odprawić się i fruuuuu! Na wakacje!

Cała się cieszę w środku ^^

czwartek, 18 lipca 2013

Pearls'N'Roses

Ewidentnie nie odznaczyłam się dzisiaj bystrością umysłu. Aż zawstydziłam samą siebie. Dzień obfitował w "blonde moments" (a może powinnam napisać "blue moments"), lecz na szczęście nie byłam w nich osamotniona. Łatwo można spowolnić myślenie wśród tak wielu ślicznych rzeczy i przy tej pogodzie.
Bo właśnie, pogoda - standardowy temat rozmów Brytyjczyków - zaskakuje. Takich upałów jeszcze tutaj nie doświadczyłam. Szkoda, że moje letnie ubrania spoczywają poukładane na szafce w Polsce. Za to mam pretekst, by kupić sobie coś nowego - raz tylko prażyłam się w jeansach i dosyć, basta! Nigdy więcej. Rozpuścić się można.
"My nie przyzwyczajeni..." ja też nie, czuję się totalnie zaskoczona. Mogę się założyć o cydra, że jak wreszcie przytacham te legendarne letnie ubrania na Wyspy, pogoda ukaże swą angielską stronę ostentacyjnie wystawiając mi język.


Póki co, rozkoszuję się. Nie narzekam. Ani troszeczkę, bo jest p.i.ę.k.n.i.e.


PS. Do przygód w trakcie pedałowania dopisuję atak kaczki na nieuzbrojonego rowerzystę-siura. Zaczynam rozważać kupno kasku.

środa, 17 lipca 2013

Dwuznacznie?

Siur do Angola:
 - Mam ogórka w tym samym miejscu, gdzie ty masz oscypka.

Czasem jak coś powiem, to już powiem.

wtorek, 16 lipca 2013

Kamyk w sandale

Wiecie jak trudno jest pedałować na rowerze jednocześnie próbując pozbyć się kamienia z buta? Ja wiem. Próbowałam to dzisiaj wykonać, niestety z marnym skutkiem. Nie pomogły naturalne dziury w sandałach. Kamień wciąż uwierał w sam środek stopy. W głowie snułam już plany, co mu zrobię, kiedy wreszcie się zatrzymam, ale łajdak wypadł pod sam koniec trasy.

Ale za to musiałam wyglądać arcygłupio majtając na bok lewą nóżką raz po raz.

Ostatnio zaprzyjaźniłam się z lampionami. Głaszczę je, myję, poleruję, przytulam... to dobrzy przyjaciele. Zdążyłam już wybaczyć jednemu z nich za przebicie mi paluszka. W sumie, blizny są bardzo seksi. Nie?

9 dni!
<tańczy>

niedziela, 14 lipca 2013

Szaszłykowe kaprysy


Ooo, to był dobry weekend, godne uwieńczenie udanego tygodnia. Przekonałam się, że nie taki czek straszny, jak mi się wydawało oraz byłam gotowa oddać królestwo za patyczki do szaszłyków. Zostaliśmy zaproszeni na grilla, więc ubzdurały mi się szaszłyki. Lubię szaszłyki. Bardzo rzadko je jem. Za rzadko nawet. Postanowiłam to zmienić. Niestety nie miałam w domu patyczków, nie było ich też w jednym sklepie, w drugim... O mały włos, a zaczęłaby mi drgać powieka. Na szczęście obyło się bez histerii i nabyliśmy co trzeba. Nie jestem pewna, czy był to trafiony pomysł, gdyż Angol z miną wariata i zaostrzonym patyczkiem w ręku znęcał się nad niewinnymi i zmuszał do jedzenia.
Dawno się tak nie objadłam. Bo dawno nie jadłam szaszłyków. Proste.

A dziś po krótkiej szychcie Angol zabrał mnie na niespodziankowy wypad po aparat fotograficzny. To było takie słodkie, że aż wypada go publicznie pochwalić. Mordko - chwalę Cię ;* Nareszcie mogę focić ile wlezie! Jupijajej!

A za dwa tygodnie... jupijajej! ^^

czwartek, 11 lipca 2013

Magia kremu do opalania

Teraz będzie o czymś na czasie. Jestem taka trendy!

Nie wiem jak u Was, ale dla mnie krem do opalania ma dodatkowo niezwykłe, a nawet rzekłabym magiczne właściwości. Nie chodzi mi o jego działanie - bo o tym przekonał się chyba każdy, sięgając po większe filtry UV (czyli np. ja i luby tydzień temu). Mam na myśli jego zapach. Nie ważne jaka marka - zawsze jest podobny. I momentalnie przenosi mnie w czasoprzestrzeni. Wystarczy że wsmaruję odrobinę kremu w ramiona - od razu czuję się jak na wakacjach nad morzem.
Nie ważne czy właśnie ugniatam trawnik na terenie basenu miejskiego, czy wyciągam racice siedząc na leżaku przed domem, czy pakuję kartony do służbowego vana. Jeśli czuję zapach kremu do opalania moje samopoczucie automatycznie się poprawia i robi mi się błogo. Oszukiwanie samego siebie?
Może. Ale za to jakie efektywne!


Poza tym wszystko w normie, wszyscy zdrowi, wszyscy zadowoleni z pogody, która umożliwia mi podróże w czasoprzestrzeni. Strongbow Dark Fruit, książka i śmierdzący bąk Angola błąkający się w powietrzu. Takie życie :)

środa, 10 lipca 2013

Rocznica

Rok temu obroniłam swoją pracę magisterską. To był upalny dzień i miałam nogi  samych bąblach, gdyż pogryzły mnie meszki. Dziś natomiast, w rok po uzyskaniu tytułu naukowego (haha), czyściłam i polerowałam duże lampiony, piłam pepsi w pubie w ramach godzin pracy, a wieczorem zakończyłam pierwszy rok kursu języka angielskiego. Było dużo śmiechu, dużo pakistańskiego jedzenia i ogórków :) Mimo iż moje dzieło odkupione potem, okraszone niewybrednymi przekleństwami, nawet w najmniejszym stopniu nie pomogło mi w dotarciu do tego miejsca, gdzie właśnie jestem - to jestem z niego dumna. A przy okazji całkiem szczęśliwa :)


O! Ojeje! Telepatia - właśnie otrzymałam maila od Piernika. Ta to ma wyczucie. Niech żyją edytorzy!

sobota, 6 lipca 2013

Wypieki

Siur i Angol oglądają program kulinarny. Pani na ekranie, szeroko uśmiechnięta, zadowolona z życia w błyskawicznym tempie przygotowuje sernik. Momentalnie zachciało mi się sernika z brzoskwiniami, ale Angol wydedukował, że mi w życiu chodzi tylko o piernik z wiśniami.
Nie ma ani jednego, ani drugiego - są za to muffinki z budyniem (premiera, jeszcze nie skosztowałam).

Ponadto dziś z racji wyśmienitej pogody i przygotowań do Woodstocku, wraz z Angolem wytapialiśmy smalczyk z boczków. Pomyliłam się co do kremu z filtrem, za co publicznie chciałam przeprosić. Filtr 30 to nie za mało. To wręcz za dużo jak na pierwszy raz i opaliłam się tylko tam, gdzie się niedbale - lub wcale - posmarowałam. Efekt dość komiczny. Angol również stał się ofiarą filtra i zyskał barwy narodowe na nogach. Podejrzewam, że to forma zemsty, gdyż wylegiwaliśmy się na Union Jacku. A masz, a masz, wstrętny emigrancie!

Smażenie na słońcu zostanie zatem powtórzone, by zminimalizować obrażenia spowodowane przez kostrzyńskie słońce :)

piątek, 5 lipca 2013

Formalnie i profesjonalnie

Kolejny tydzień za mną. I za Tobą też, nie łudźmy się. Ale w tym miejscu skupiamy się bardziej na mnie, więc, no, sam rozumiesz.

Dni pełne sztucznego mchu, herbaty i sztucznego mchu w herbacie. Udało mi się znów zobaczyć kawałek Anglii, dzięki dwóm skrajne różnym instalacjom - urodziny córki farmera w ogromnym namiocie na farmie oraz klasyczne wesele w monumentalnej rezydencji w stylu gregoriańskim z rozległym ogrodem. Poza tym próbowałam przykleić szefową do stołu, dostałam firmową bluzkę (jeeej!) i założyłam konto bankowe w UK.
O tym ostatnim chciałam opowiedzieć.
Królowa zawsze stresowała się, kiedy czekała ją wizyta w banku. Przyznaję, że troszeczkę mi się to dziś udzieliło, bo to poważna sprawa - bank, konto, zarobki, paszporty, dowody... a czy mam wszystko, co jest mi potrzebne? A może o czymś nie wiem? Słowem dużo formalności. Jednakże po wejściu do lokalnego banku stres gdzieś się ulotnił. Poczekałam grzecznie na umówione wcześniej spotkanie i po chwili bardzo sympatyczna pani w średnim wieku zarosiła mnie do jej pokoju. Przy przekraczaniu progu pokazała mi swoje świeżo nabyte kwiaty ustawione w kącie, które zaplanowała zasadzić w ten weekend w swoim ogrodzie. Jak możecie się domyślać już po wstępie, całe spotkanie było niesamowicie przyjemne, a wszelkie formalności zostały mi jasno przedstawione i wyjaśnione. Przy okazji nasłuchałam się komplementów oraz zostałam zapewniona, że mogę dzwonić do pani bankierki, jeśli tylko będę mieć problem lub pytanie... albo gdy będę chciała porozmawiać o pogodzie czy o ogródku i kwiatach :)
Morał z tej opowieści jest taki, iż poczyniłam kolejny kroczek do przodu, a gdy będę chciała sobie poprawić humor i zaczerpnąć pozytywnej energii, przejdę się do banku ^^


Za 3 tygodnie Polska!

poniedziałek, 1 lipca 2013

Wielki come back cytrynówki

[patrzy niepewnie w stronę edytora]

Chrząknięcie.

Angol mi powiedział, że nie ma co czytać w internecie, zatem piszę. Wiem, że ostatnio pozarastało tu pajęczynami, ale tak  jest na wsi - zostawi się coś bez użytku na jakiś czas, a insekty od razu się do tego dorwą.

Co nowego? Przeżyliśmy wizytację jednego z Kołków! Szczur odwiedziła nasze progi i trochę pozwiedzaliśmy, trochę pograliśmy w Monopoly, trochę popiliśmy... przyjemnie było :) Niestety pogoda pokrzyżowała plany rzucenia uroku na Szczura, ale można to nadrobić następnym razem. Z drugiej strony - dobre rzeczy należy umiejętnie dozować, by się tak od razu nie przejadły. Jednakże jestem niezmiernie dumna z odkrycia fenomenalnego pubu w Shrewsbury, któremu klimatu nie można odmówić. Do tego zaskoczyłam samą siebie, pijąc cytrynówkę roboty Szczura, gdyż zarzekałam się, że ja jej pić nie będę! Cóż. Piłam. Bo dobra była i wchodziła, jak za starych czasów, gdy cytrynówka mi się nie przeżarła :P
Zatem dziękuję Szczurowi za światełko w tunelu dla cytrynówki, za towarzystwo, wyręczenie mnie z obowiązków i w ogóle za to, że się jej chciało taki kawał drogi lecieć :) :* Mam nadzieję, że było warto. Tak jak warto czasem dla kaprysu kupić coś niekoniecznie niezbędnego do życia, aby w reszcie otrzymać dwufuntówkę. 

Odwiedziny odwiedzinami, a tu zwykłe życie się toczy dalej. Pracowity siurek został rozłożony na łopatki przez wstrętną chorobę, lecz na szczęście był to krótki epizod, zakończony happy endem. Szkoda tylko, że zamiast podziwiać niezwykłe okolice kompleksu szkół rodem z filmu, ja modliłam się w duchu, aby pojechać już do domu. Naprawdę, gdyby nie dolegliwości, zastanawiałabym się poważnie nad powrotem do edukacji. Stare, ceglane budynki, wieżyczki, kaplica, zielone trawniki, ogromne, rozgałęzione drzewa, przystojni młodzieńcy... ekhm, znaczy ten, renoma w kraju - wszak jedna z najlepszych szkół w Królestwie! A jako wisienka na torcie podobizna iguany u stóp podobizny Darwina. Łatwo wpaść w zauroczenie, a zapał do nauki odżywa na nowo.
[Ihihi właśnie wyobraziłam sobie siebie w szkolnym mundurku, siedzącą na lekcji jak na tureckim kazaniu ihihihi tak, to byłoby bardzo poniżające :P]

Póki co, zostanę przy moim kursie językowym, przynajmniej mogę porać w chińskie szepty, czyli po polsku głuchy telefon i jest zabawnie ;)



***
Dzień Psa.
Za 25 dni wyściskam piesiuńcia!!! <3