poniedziałek, 31 marca 2014

Trochę o wszystkim

Bywają takie dni, że wstaje się rano zanim budzik zdąży zrujnować sen i jest się wyspanym. Że wchodzi się do sklepu i pierwszą rzeczą, która wpada w oko, jest idealna para butów. Są dni, że nagle wyłaniają się perfekcyjne rozwiązania na wszystkie nagromadzone problemy, od niechcenia traci się kilka kilogramów, włosy są bujne, cera alabastrowa, a wszyscy spotykani ludzie są uprzejmi i uśmiechnięci.

Tak. Mój dzisiejszy dzień nie był ani trochę podobny. Budzik zadzwonił za wcześnie, zamoczyłam kanapkę wodą, a później przypaliłam ją w piekarniku, a do tego zupa skisła. O mój ty smutku!

Do tego śniło mi się, że zamordowałam podejrzanego typa dwoma paluszkami baterii AA. Jak na złość w pracy trzy razy przekładałam baterie z jednych światełek, do innych. Wróciłam do domu, a tam nawet w telewizji nawijali o bateriach. Bardziej monotematycznie być nie może. Na całe szczęście na obiad nie podano baterii, bo wtedy mogłabym mieć pewne podejrzenia, że wciąż śnię.

I ledwo skończyłam wymawiać, że "u nas ładna pogoda, nie pada" - zaczęło lać. Nawet zagrzmiało. Thor się pogniewał czy jak?

Na szczęście ani baterie, ani przemoczona kanapka, ani kwaśna zupa, ani nawet deszcz nie są w stanie zetrzeć uśmiechu z mojej twarzy, gdyż kupiłam sobie śliczniusie szorty w słoneczniki i czekam na lato, o!

czwartek, 27 marca 2014

Kwiatki, kucyki i róż

Obecnie sztuczne kwiaty są tak autentyczne, że np. róże mają bardzo ostre kolce. Bardzo (moje biedne paluszki). Przerzuciłam wczoraj z puda do pudła jakieś 600 sztuk, więc mogę się wypowiedzieć. Poza tym siedzę w interesie. Zaufajcie mi.

Ale nie ufajcie mi, gdy mówię, że zjeżdżalnia jest szybka, bo to wszystko zależy od maty, na której zamierza się śmignąć w dół. ( - Ok guys, I have to warn you as the slide has just been polished so it might be faster than usual. Hold on to the handles all the time! - i dzieciaki utknęły w połowie pasa. Well done.)

***

W ostatnią niedzielę wstaliśmy skoro świt, czyli w moim przypadku o 8 rano i pojechaliśmy na car boot. Niczego interesującego nie było, ale za to pooglądaliśmy faunę w małej zagrodzie. Urzekła nas ta para.


Koziołek był bardzo ciekawski i wystawiał głowę przez ogrodzenie, a kucyk to wiadomo - kucyk. Klasa sama w sobie.

Tak właściwie to po co hoduje się kucyki?

Gnębi mnie ta zagadka od paru dni i nie mogę znaleźć rozsądnego wytłumaczenia. Ani to zwierzę pociągowe, ani jeździć na nim za bardzo się nie da (nie ta kategoria wagowa), posesji nie obroni, mleka nie da - takie nie wiadomo co. I chyba właśnie dlatego zapragnęłam mieć kucyka. Nie teraz, rzecz jasna. Kiedyś. Będzie miał długą, gęstą grzywę i będzie tańczył moonwalk. Będę go wyprowadzać na spacer razem z gromadką psów a on będzie delikatnie chwytał mięsistymi wargami trawę, którą mu będę podawać w dłoni. I wcale nie szkodzi, że mam alergię na sierść konia, bo koń to nie kucyk.

Stado kucyków na wzgórzach w Shropshire.
Hm, dzięki temu nasz trawnik będzie zawsze idealnie przystrzyżony i regularnie nawożony. Przekonałam się. Od dziecka przecież uwielbiam kucyki. Podobno gdy mój wujek przywiózł mi z Niemiec prawdziwą zabawkę kucyka Pony mój pisk radości trwał długo i był nienaturalnie wysoki. Cóż, pewne rzeczy zostają w ludziach nawet wtedy, gdy już wyrosną z miłości do różowego koloru.
Patrzę na moje nowe, futerkowe kapcie... Niektóre rzeczy chyba nie mijają.

środa, 19 marca 2014

Zbyt ryzykowne, by myśleć za długo

Przede wszystkim chciałam zaznaczyć, że nie cierpię jakości papieru toaletowego w publicznych toaletach! Nie znoszę. W ciągu ostatnich kilkunastu dni korzystałam z ich dobrodziejstw wielokrotnie i za każdym razem myślałam o tym samym. "Nie cierpię tego papieru".

Teraz, gdy frustracja została wylana mogę przystąpić do radosnej części posta. 

Nie wspomniałam ostatnio o przemiłym dniu kobiet, który zaserwował mi mój mężczyzna. Kino, spacer, cornish pasty, kino po raz drugi, a wieczorem impreza. Z wizją roboczej niedzieli. Obiecałam sobie, że już nigdy, przenigdy nie pójdę do pracy na kacu, więc musiałam stopować, ale i tak było fajnie. W pracy także, mimo mycia garów przez 2,5 godziny.
Innego dnia wybraliśmy się na zakupy do Wielkiego Miasta. Misja: garnitur dla Angola. Status: pomyślnie zrealizowana. Przy okazji poszwędaliśmy się po Birmingham, lecz tylko troszeczkę, bo bolały mnie stopy (do licha ciężkiego, kto mi podrzucił pomysł z obcasami?!), a wieczorem ponownie rozsiedliśmy się w kinowych fotelach, wychylając uprzednio pintę cydra w naszym ulubionym pubie w Shrewsbury. Lecz była to dopiero rozgrzewka przed weekendem. W planach było polowanie na kiecki z Mizerią. Nie wiem, dlaczego założyłyśmy takie szczytne cele, skoro doskonale wiemy, jak wyglądają nasze wspólne polowania odzieżowo-obuwnicze (na przykład kultowego flapjackowego zielonego wełnianego swetra szukam po dziś dzień)... ale bardzo się cieszyłam na samą myśl spędzenia całeeeego dnia z Mizerią. Przemierzyłyśmy kilka centrów handlowych, zaglądając do wszystkich sklepów z ubraniami - poza M&S ze względu na wysoką średnią wiekową i Nike, bo oni chyba jeszcze sukienek nie produkują. Wróciłyśmy do domu z kilkoma płytami, szortami i słodyczami panjabi. Sukienek jak nie było tak nie ma. 
Ale za to miałam swój pierwszy raz! Jeździłam czerwonymi piętrowymi autobusami, które chyba każdemu kojarzą się z Anglią (a już na pewno z Londynem). Frajda niesamowita! Oczywiście nie obyło się bez obciachu na schodach, kiedy to próbowałam z gracją zejść na dolny poziom. Autobus zahamował i skręcił, więc narobiłam hałasu i prawie spadłam ze schodów, udając Michaela Flatley'a z marnym skutkiem. Jednak muszę nadmienić, że kultura jeżdżenia autobusem jest na bardzo wysokim poziomie. Nie zdziwiło mnie witanie się każdego pasażera z kierowcą oraz dziękowanie za otworzenie drzwi (przyzwyczaiłam się do tego), ale miłą niespodzianką było to, że po naciśnięciu przycisku "stop" autobus zatrzymywał się na najbliższym przystanku, a kierowca cierpliwie czekał, aż dany pasażer wytoczy się ze środka pojazdu. Żadnego pośpiechu, żadnych nerwów, inni czekają cierpliwie w kolejce... gdy o tym myślę tym bardziej nie umiem pojąć, jak to się stało, że stojąc z Mizerią w kolejce do wejścia uciekł nam autobus... 
Prawdopodobnie my tak po prostu mamy - przypominają mi się historie pożegnań na przystankach tramwajowych tudzież sprinty na ostatni autobus miejski do domu.
Wisienką na torcie weekendowym było wyjście do ... kina! (proszę udawać zaskoczenie) Angol zabrał mnie na absolutnie fenomenalny film, który zajął na mojej liście bardzo wysokie miejsce. "The Zero Theorem". Jeśli będziecie mieć okazję obejrzyjcie koniecznie. Mam dreszcze, gdy o tym myślę :)
Weekend ciągle trwał ku mej niewypowiedzianej radości. Korzystając z wolnej niedzieli i pięknej, słonecznej pogody Angol wyprowadził mnie na spacer, żebym się trochę wybiegała. Poszliśmy na wieżę, którą widzę od kilku lat i do tej pory nie było okazji jej zwiedzić. Flounders' Folly, gdyż tak się nazywa ten zabytek, zostało zbudowane właściwie nie wiadomo po co. Jest kilka teorii; jedna z nich głosi, że fundator, Benjamin Flounders, chciał zostawić po sobie ślad z okazji swoich 70-tych urodzin, dodatkowo dając biednym tubylcom okazję do zarobku. Inna, dość kuriozalna teoria mówi, iż wieża miała służyć obserwacji statków w Kanale Bristolskim oraz na rzece Mersey, mającej ujście w Liverpoolu. Cóż, widoczność w niedzielę była zdumiewająco dobra, ale nasz wzrok najdalej sięgał wzgórz w Walii oraz wzniesień hrabstwa Shropshire. Nieważne. Widoki i tak były zapierające dech w piersiach, zwłaszcza w połączeniu z porywistym wiatrem.
Mieszkam w przepięknej okolicy. Zachwycam się za każdym razem, gdy na to patrzę.


Teraz koniec dobrego, trzeba zakasać rękawy i trochę popracować, bo czuję się odrobinę rozpuszczona :)


PS. Gdy na koniec wypocin wymyślałam tytuł Angol przypadkowo wyłączył mi komputer. Stąd tytuł :P

wtorek, 11 marca 2014

10 marca

 - Ile chcesz kanapek do pracy?
 - Pół chleba!



Zrobiłam. W końcu z okazji Dnia Mężczyzn można. Wszystkiego najlepszego Panowie oraz smacznego, mój Mężczyzno!

środa, 5 marca 2014

Jeden z tych dni

Jakiś pechowy dzień. Ktoś rzucił klątwę czy jak?

Najpierw czekałam, długo czekałam i nie mogłam zrobić nic, bo gdybym zaczęła to pewnie musiałabym się szybko zbierać wychodzić. Zatem czekałam.
Gdy wreszcie dotarłam do pracy, zobaczyłam, że mój kubek jest poważnie uszczerbiony. Zmartwiło mnie to troszkę, bo moje kubki mają dla mnie bardzo duże znaczenie emocjonalne. W ramach zemsty zwanej przypadkiem wlałam wrzącą wodę do kubka szefowej. Kubek pękł zalewając cały blat kawą. A na opakowaniu wytłuszczone - nie zalewać wrzątkiem, bo to kawa rozpuszczalna! Masz ci los.
Później wijąc się wśród gałęzi, wózka i kwiecistych żyrandoli w firmowym busie, w poszukiwaniu serwetki (w kolorze ivory), zauważyłam z przerażeniem, że rozdeptałam biedronkę. Szlag! Pierwsza biedronka tej wiosny i od razu martwa! Zupełnie jak z borsukami... tyle że borsuków nie rozdeptuję.
Patrząc na rozgniecione moim trampkiem zwłoki pomyślałam: "to nie będzie dobry dzień".
Na szczęście obyło się bez tłuczenia kosztownych rzeczy. Spadło tylko na mnie lustro, delikatnie wgniatając mi okulary i spędziłam kwadranse przy bezpiecznikach, bo pralka nie podołała...

Pełna nadziei wróciłam do domu z myślą, że wszystko się odmieni, bo jest Pancake Day i można się obżerać bez wyrzutów sumienia. Obżarłam się. Byłam szczęśliwa. A później myjąc naczynia rozbiłam moją ulubioną szklankę. W efekcie ozdobiłam sobie dłoń gustownymi plasterkami (w kolorze ivory) a mój dzielny mężczyzna podjął się wyzwania i dokończył za mnie mycie garów...

Chyba nie będę się już dzisiaj niczego podejmować. Tak będzie lepiej dla nas wszystkich.

sobota, 1 marca 2014

O emigracji i kobiecej logice

Zaczęło się od tego, że rozmawiając przez telefon z mamą odczułam uporczywą suchość w gardle. Wcale nie z powodu wczorajszego polewania czystej (- poważnie, piłam czystą), podejrzewam, że to jakiś wirus, bo dręczy mnie już od tygodnia. Nie chciałam przerywać rozmowy, nie chciało mi się także ruszyć czterech liter, bo sofa wciąga, dlatego wpadłam na diaboliczny plan z wykorzystaniem Angolka. Próbowałam mu zainsynuować, że mnie suszy, ale nie załapał sugestii. Stwierdziłam więc, że trzeba zrobić to czytelniej. Nie, nie poprosić o herbatę, to byłoby zbyt prostackie. Wystukałam w grafice google frazę "poproszę herbatę" w nadziei, iż znajdę odpowiedni obrazek. Znalazłam oczywiście ładne rzeczy, w tym dwa obrazki ze słodkimi mopsami, które pokazałam Angolowi chichocząc. Pożądanego przekazu - zero.
Jednak moje oko przyciągnęła znajoma architektura. Zainteresowana kliknęłam w obrazek. Jakaś kawiarenka, typowa kamienna zabudowa, jak tutaj. Coraz bardziej zachęcona podążyłam do źródła. I znalazłam fantastyczny blog.

Jestem z tego faktu dumna, dlatego o tym piszę publicznie. Adres znajdziecie po prawej stronie, sami się wysilcie i zgadnijcie, o który mi chodzi.

Lektura kilku postów jeden po drugim wywołała uśmiech na moim licu i zmusiła mnie do refleksji. Bo jakby na to nie spojrzeć żyję na emigracji od kilkunastu miesięcy, choć Anglię odwiedzam od kilku lat i nie czułam wewnętrznej potrzeby pisania o tym, jak to jest. Nie czułam się emigrantką. Nie mam ochoty powielać schematów i uświadamiać maluczkich, że w Anglii je się frytki z octem winnym, że herbatę piję się z mlekiem, a ruch jest lewostronny. Lecz po takim czasie odcięcia się od Polski i wszystkich znajomych coś się zmieniło. Inaczej postrzegam niektóre tematy. Wiele się nauczyłam i momentami mam dziwne uczucie w środku, że mogłabym się podzielić zdobytą wiedzą. Zazwyczaj tłamsiłam to w zarodku. Być może niepotrzebnie? Wówczas znalazłoby się więcej wpisów o tym, jak to jest być Polakiem w Kraju Magnolii.

Może się znajdzie. W końcu ileż można ogólnikowo pisać o pracy czy kwiatuszkach? (można, dużo)

I jest mi cieplej na duszy, że ktoś mojej ojczyzny patrzy na ten kraj podobnie jak ja. Że nie narzeka na tych zacofanych, leniwych Brytoli, na ten paskudny chleb, nie udaje nikogo lepszego, gdy w istocie ściubie kasę i wysyła ją do Polski, a gdy już wybierze się do kraju - obowiązkowo w najnowszym markowym dresie i świeżutkimi gadżetami - odgrywa rolę bohatera narodowego. Cieszę się, że prawdopodobniej jest więcej takich ludzi, doceniających dar losu i próbujących oswoić Wielką Brytanię, tworząc w niej drugi dom. Czerpiących radość z chwili spędzonej na miękkiej trawie, z wiatrem mierzwiącym czuprynę wpatrujących się z przyjemnością w malownicze widoki.

Tych, dla których to przygoda, na której można wiele skorzystać.



PS. Masz rację, Mordko. Kobiety nie potrafią wyrażać swoich uczuć wprost. Ale spójrz, co dzięki temu można zyskać :)