środa, 21 października 2015

Owczarek niemiecki

Zainspirowała mnie śmierć.
Od dwóch lat jeżdzę taką samą drogą do pracy. Jeśli warunki mi na to pozwalają wsiadam na rower. Mam już swój rytuał: spoglądam na dom z workami na śmieci w oknach, czasem mijam dostawcę lokalnej gazety, zaglądam do ogródka przy drodze sprawdzić jak się mają truskawki w skrzynce z napisem volvo, obszczekuje mnie owczarek niemiecki... No właśnie. Za każdym razem wypatrywałam tego psa. Wylegiwał się w ogródku a na mój widok zawsze podnosił się i obszczekiwał tak długo, aż zniknęłam z pola widzenia (ewentualnie aż mu się znudziło). Bywały dni, że go nie widywałam i ogarniał mnie lekki niepokój, ale pojawiał się na następnego dnia i wiedziałam, że wszystko jest na swoim miejscu.
Dzisiaj jechałam do domu i zamiast starego druha zobaczyłam małego szczeniaczka.

Jeden z elementów mojego rytuału został zaburzony. Poczułam, że to znak.

Za niecałe dwa tygodnie przeprowadzam się do innego mieszkania, w innym mieście. Już nie będę dojeżdżać do pracy na rowerze, zniknie więc obecny rytuał. Biorąc pod uwagę, że wszystkie moje przeprowadzki miały charakter chaotyczny (i było ich aż, bagatela! dwie) i nigdy tak do końca ich nie rozplanowałam, teraz trzęsę portkami. To konkretna sprawa i nie mam pojęcia, od czego zacząć. Na samą myśl, że nasza chatka nie będzie już nasza robi mi się bardzo smutno... więc staram się nie myśleć. Nie ma co ukrywać, że przywiązałam się do tego miejsca, w końcu trzy lata to szmat czasu.
Lecz dzisiejsza rozmowa o owczarku niemieckim coś zmieniła. Pomyślałam sobie, że na wszystko jest w życiu odpowiedni czas.
Teraz nastaje czas na opuszczenie chatki i rozpoczęcie nowego życia w nowym mieszkaniu.

A pies? Pewnie jest teraz szczęśliwy gdzieś daleko, w świecie bez irytujących rowerzystów.

środa, 30 września 2015

Najlepsze miejsce do ukrywania się we wrzosach

Jakiś czas temu wspomniałam, że jak znajdę trochę czasu to napiszę Wam o najlepszym miejscu do ukrywania się we wrzosach. Czasu co prawda nie mam, ale przy kubku kawy z mlekiem czekoladowym (bez laktozy) naszła mnie ochota na pisanie. Takiej okazji nie można odtrącić.

Wrzosy w chwili obecnej nie są imponujące, gdyż okres ich świetności przypada na koniec sierpnia i początek września. Kiedyś dawno temu, w odległym dzieciństwie czytałam książkę, w której bohaterka jechała do swojego nowego domu przez wrzosowisko. Nie do końca świadoma co to znaczy, wyobrażałam sobie jakieś ponure, straszne miejsce. Nic bardziej mylnego.

Niedaleko miejscowości, w której mieszkam rozciągają się pofałdowane wzgórza. Nie ma nic oprócz owiec, paproci, borówki i wrzosów właśnie (i lotniska dla szybowców). Kiedy wrzosy zaczną kwitnąć to miejsce wygląda bajecznie!

Gdy zapytacie, gdzie są najlepsze, najpiękniejsze wrzosowiska w Anglii zapewne usłyszycie, że w Yorkshire. Tam ogólnie wszystko jest najlepsze, jak powszechnie wiadomo ;) Warto jednak wziąć pod uwagę wciąż tajemnicze i sielskie Shropshire Hills. A jeśli jesteście nie tylko fanami flory, ale także amatorami wędrówek po górach to polecam wejść na Caer Caradoc i tam na samym szczycie z powodzeniem można chować się we wrzosach i obiecuję, nikt Was nie znajdzie.

Sami popatrzcie.



wtorek, 22 września 2015

Jak zarobić fortunę przez internet

Jak zarobić fortunę przez internet?

Nie mam bladego pojęcia, ale jeśli ktoś wie, chętnie wysłuchać wszelkich wskazówek.

Wiem jednak kiedy podświadomość wysyła sygnał, że zbliża się podeszły wiek. Próbuje dotrzeć do świadomości poprzez sny. Przykład:
S. (otwiera szafkę w łazience): Co jest? Kto zużył mój cały krem różany pod oczy?
A. (przeciągle): Ja... Bo miałem suche kolana.
S. (rozpacz): @#/%&*$£¥§

Kurtyna.

poniedziałek, 14 września 2015

Ciągle dycham

Dla uspokojenia wszystkich, którzy niepewnie zerkają na ten zakątek internetu i martwią się, że od jakiegoś czasu nic się nie pojawia - pragnę Was powiadomić, że ciągle żyję, mam się dobrze i jedyne czego mi brakuje to wolny czas. Co w sumie jest dobrą informacją.
Pomiędzy próbami poprawienia kondycji, szukaniem nowego lokum, wypadami do kina i pracą mam czas na sen. Stąd milczenie. I czasem też, prawda, weny brakuje.  Tak już z nią jest, że gdy jest potrzebna, to jej nie ma.

Aby ten post nie był tylko tłumaczeniem się przed Wami zdradzę sekret. Krwawy sekret.
Rozjechałam gołębia... W jednej chwili pojawił się na przejściu dla pieszych i zdecydował, że się przespaceruje. To był jego ostatni spacer.

Ups.

Jak mi się znowu zechce (czyt. znajdę czas) to napiszę o najlepszym miejscu do chowania się we wrzosach. Bywajcie!

sobota, 18 lipca 2015

Aberystwyth

Jest sobie takie miasto na mniej więcej środkowym wybrzeżu Walii, którego nazwa na pierwszy rzut oka jest niewypowiadalna dla zwykłego śmiertelnika. Aberystwyth. Kiedyś, nie wiedzieć czemu, kojarzyło mi się z absyntem. Teraz kojarzy mi się bardziej z ogniskami na plaży i hazardem.

W Aberystwyth - jak w każdej szanującej się mieścinie na Wyspach Brytyjskich - znajduje się zamek. Niewiele z niego zostało, ale przyznam, musiał być imponujący za czasów swojej świetności. Obawiam się, że jednak większą uwagę przykuwa budynek starego uniwersytetu, którym nie pogardziłby żaden fan Harrego Pottera. Chociaż do nich nie należę budowla znalazła u mnie wielką aprobatę (och te wieżyczki!). Zwłaszcza w świetle zachodzącego słońca. Już nawet wyobraziłam sobie siebie samą, siedzącą na nużącym wykładzie, spoglądającą przez okno w dal, na fale rozbijające się o skały. O tak.

Budynek uniwersytetu Aberystwyth

środa, 15 lipca 2015

Na zielono i niebiesko

Ostatnio pisanie nie przychodzi mi z taką łatwością jak kiedyś. Zbieram w głowie myśli, formuję je w zdania, ale potem jakaś niewidzialna siła powstrzymuje mnie przed ich zapisaniem. To chyba świadomość i powątpiewanie przyczyniły się do tej blogowej ciszy.
Zresztą nie tylko tu brak nowości. Od dawna przestałam pisać jakiekolwiek teksty. Chciałabym, ale nie czuję się wystarczająco dobra.

Za milczenie można również obarczyć naszą ludzką rasę. Zwyczajnie się zniechęciłam. Czasem po prostu łatwiej i zdrowiej jest zamknąć usta. Przemilczeć. Olać gorącym strumieniem moczu.

Jakiś czas temu zdarzyło mi się oglądać znowu "Amelię". Zapomniałam, jaki to piękny film, zostawiający w człowieku ciepło jeszcze na długo po jego obejrzeniu. Byłoby pięknie żyć w świecie Amelii. Takim prostym, szczerym, w odcieniach czerwieni. Tak... hm. Muszę zadowolić się życiem siurkowym, które jest trochę bardziej skomplikowane, w kolorze zieleni i błękitu.

Ostatnio znowu byliśmy nad morzem. Wpatrując się w horyzont myślałam o tym, że tam gdzieś daleko dokładnie przede mną zaczyna się Irlandia. Wdychanie jodu zdecydowanie mi sprzyja. Tak sobie myślę, że gdybym dożyła emerytury mogłabym zamieszkać nad morzem. Spacerowałabym rano po plaży znajdując setki muszli i połamane szczypce krabów.

***
Tęsknię do Woodstocku. Już niedługo!

środa, 1 lipca 2015

24 dni

24 dni do wyjazdu na Woodstock! Jupiii!

sobota, 20 czerwca 2015

A może by tak...

Czasami zastanawiam się, czy nie łatwiej byłoby po prostu rzucić tym wszystkim, odciąć się od ludzi, całego zakłamanego świata i zamieszkać wśród dziczy.
Z gromadką psów, by mieć przy sobie towarzystwo przyjaciół na dobre i na złe.

wtorek, 16 czerwca 2015

Mądrości Dr House'a

Dr House mawiał, że ludzie się nie zmieniają. Odważę się nie zgodzić. Ludzie się zmieniają, przynajmniej w pewnych aspektach.

Weźmy na przykład mnie.

Jeszcze kilka lat temu w moim pokoju ustanowiłam kategoryczny zakaz dla wegetacji. Przez wiele lat walczyłam z wiszącą nad łóżkiem paprotką (ostatecznie wygrałam), potrafiłam ususzyć kaktusy a jak podlewałam mamie kwiatki to zawsze je przelewałam.
Dzisiaj mój parapet jest pozastawiany doniczkami z kaktusopodobnymi i ziołami, przed chatką stoją doniczki z kwiatami, warzywami i resztą ziół, a wczoraj zakwitły zeszłoroczne goździki. Co więcej, przesadzanie i dopatrywanie roślinek rosnących z nasion stało się jedną z moich rozrywek. Kiedyś nie lubiłam babrania się w ziemi. Dziś uważam to za trapeutyczne zajęcie. A kanapki z samodzielnie wychodowaną sałatą albo ziemniaki posypane domowym koperkiem - mniam!
Albo inny przykład. Kiedyś nienawidziłam oliwek. Krzywiłam się na samą myśl. Teraz sama od czasu do czasu wrzucam je do swojego jedzenia, bo zaczęły mi smakować. Ale tylko czarne. Zielone są dla mnie wciąż zbyt intensywne.
To może jeszcze przykład z gitarą. Kiedyś byłam przekonana, że moja kariera będzie się wiązać z muzyką. Gitara towarzyszyła mi niemal wszędzie. Dzisiaj nie pamiętam nawet nazw chwytów barowych, a gitara stoi w kącie i nie widuje światła dziennego. Ani żadnego innego.

Dr House mawiał także, że wszyscy kłamią.


A wspominam o House'ie z tego powodu, gdyż od poniedziałku do piątku spędzamy razem poranki. On zazwyczaj rzuca złośliwe komentarze, łyka Vicodin i ratuje ludzkie życia; ja jem płatki z mlekiem albo owsiankę i czeszę włosy. Jest ok.

wtorek, 9 czerwca 2015

Wędzony kabelek, hot wings i Walia w jednym

Jakiś czas temu siedziałam sobie przeglądając ciekawe blogi, tanie linie lotnicze i etsy, gdy nagle poczułam spaleniznę. Sprawdziłam wszystkie możliwe źródła zapaszku (łącznie ze skarpetkami), ale nie znalazłam niczego, co pachniałoby jak wędzony kabel. I wtedy mnie olśniło.

Kabel!!!

Na szczęście komputer ocalał, miałam tylko kilkunastodniową przerwę. Kto tęsknił ręka do góry!

Szybki update:
1. Odhaczony Grillstock na którym Angol miał darmową wyżerkę skrzydełek, objadłam się mięsa jak świnia i pobujałam się do The Heavy.  Konkurs jedzenia pączków przełożyłam na przyszły rok.
2. Przez tydzień byłam razem z Angolem właścicielką labradora i przypomniało mi się jak to jest mieć psią sierść na każdym skrawku ubrania.
3. Weekend spędzony nad morzem i w górach. Opaliłam sobie nogi i nabawiłam się zakwasów od spaceru po górkach. A wszystko w towarzystwie ludzi, którzy znają moje potrzeby. Luuuubię takie weekendy :)

Lato przyszło ukradkiem i bardzo mi się to podoba, może w końcu przstanie wiać jak w Kieleckim. Ogólnie jest dobrze, nawet bardzo, a gdy pomyślę, że już za 48 dni jedziemy na Woodstock...! Juhuuu!

wtorek, 26 maja 2015

Wyspa Skomer - z lornetką wśród puffinów

Miałam dzisiaj dużo czasu na myślenie podczas pucowania 40 szklanych waz, więc obmyśliłam zarys tego, co chciałabym napisać. Wcześniej nie było czasu - ani na myślenie, ani na pisanie. Bywa. Ale do rzeczy.

Jest takie miejsce, o którym jeszcze do niedawna nie miałam bladego pojęcia, a które obecnie znajduje się w czołówce moich ulubionych. To niesamowity, nieskalany ludzką ręką teren, gdzie można poczuć integrację z naturą i zatopić się w bezkresnym pięknie przyrody; to miejsce, gdzie człowiek jest tylko gościem i to proszonym, lecz z wizytą ograniczoną czasowo.

Po polsku: jest tam cudownie.

wtorek, 19 maja 2015

Niemodny blog

Ostatnio doszłam do przełomowego wniosku.
Otóż - piszę to z żalem - mój blog jest staromodny.

Nie jest na czasie. Nie zawiera absolutnie niczego, co powinien zawierać. Nie ma ani pożytecznych porad, ani przepisów, ani wskazówek dotyczących jak żyć na emigracji, ani jak się ubrać ładnie (ani jak się ubrać brzydko), nawet recenzji nie ma, że nawet nie wspomnę o jakichś mądrych przemyśleniach. Do niedawna ten blog nie posiadał nawet opisu w ustawieniach. Postanowiłam trochę to zmienić a pierwszym krokiem, który można zauważyć, jest zmiana kolorystczna.
Toksyczny zielony zaczął krzywdzić nawet moje oczy. O jedną parę ślepi za wiele.

Zatem skoro pierwszy krok już zrobiony, teraz powinno pójść jak po maśle.


A propos. Chyba przypaliłam ciasto. Niech to licho.

czwartek, 7 maja 2015

Inwazja Polaków na Flounder's Folly

Majówka już dawno poszła w niepamięć. Było mokro i zimno, i w ogóle mniej majowo niż sobie tego życzyłam. Nie przeszkodziło to wcale w grillowaniu (a jakże), ani tradycyjnej już wyprawie do przyjezdnego wesołego miasteczka w Ludlow. W poniedziałek pogoda zrobiła wszystkim miłą niespodziankę i pozwoliła przebić się promieniom słonecznym oraz wstrzymała ten szalony wicher. I dobrze, bo moje zioła mogłby tego dłużej nie znieść.
Tak się szczęśliwie złożyło, że właśnie w bank holiday'owy poniedziałek można było wejść na wieżę Flounder's Folly, o której już kiedyś wspominałam w tym miejscu. Dla przypomnienia: wbudowano ją w niejasnym celu 200 lat temu na szczycie wzgórza i stoi do teraz.
Wieża zazwyczaj jest zamknięta dla turystów, ale obiecaliśmy sobie z Angolem, że tam wejdziemy. W tym kraju mało znane obiekty historyczne często są otwarte tylko w wyznaczone dni w ciągu roku. Można sobie sprawdzić, w które dni zwiedzanie jest udostępnione i czyhać na okazję. Często wstęp jest darmowy (chociaż mile widziane jest wrzucenie monety do puszki w ramach datków).
Zatem plan na wolny poniedziałek był. Założyliśmy wygodne buty i w południe ruszyliśmy na szlak.
Szło się  przyjemnie. Zapach żywicy budził we mnie wspomnienie Beskidów. Słońce miło grzało, pobudzone owady odbijały się od twarzy, a bluza i szalik okazały się być zbędnym balastem. Dość szybko dotarliśmy na szczyt pod wieżę. Przekonaliśmy się, że nie tylko ja zainteresowałam się poznawaniem lokalnej historii, bo wokół budowli utworzyła się mala grupka emerytów z psami oraz kilka młodych jednostek. Pan Strażnik Wieży poradził, żebyśmy poczekali chwilę, bo na górze jest już tłok. Pospacerowaliśmy więc sobie dookoła, ponapawaliśmy się widokami (widok znajomy, w którą stronę nie spojrzysz - wzgórza, pastwiska i pola uprawne) i doczekaliśmy się naszej kolejki.
80 stóp wyskości (26 metrów) nieco zmieniło perspektywę. Dojrzeć można było Black Mountains w Walii pod warunkiem, że wiedziało się, gdzie szukać.  Dzięki tablicom informacyjnym mogłam dowiedzieć się mniej więcej gdzie jest co i pooglądać Great Malvern, Long Mynd czy Wrekin.
Gdy się napatrzyliśmy zarządzono odwrót. Pan Strażnik Wieży zagadał, czy się podobało, gdzie mieszkamy, a skąd pochodzimy. "Poland! Dziękuję!" okazało się, że synowa Pana Strażnika Wieży pochodzi z Opola i był na weselu. Froslaf, też tam był i Warsaw w '59. I jeszcze na Słowacji był i widział Tatry i w Rosji też był. Światowy Pan Strażnik Wieży. Przyjemnie nam się rozmawiało, nauczyliśmy jeszcze Pana powiedzieć "dzień dobry", a na koniec padł żart, że pewnie nie będziemy głosować na UKIP.
Ruszyliśmy więc w drogę powrotną. Schodziliśmy sobie i spotkaliśmy na drodze naszych rodaków (których wcześniej notabene nie załam). Uprzejmi ludzie, emeryci, wiadomo. Ucięliśmy sobie z nimi pogawędkę i sprzedaliśmy cynk, że Pan Strażnik Wieży mówi po polsku.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, dotarliśmy do parkingu i spotrzegliśmy znajomy samochód - następni Polacy... Prawdziwy najazd! Gdby każdy z nas zarejestrował się do głosowania UKIP naprawdę nie miałby żadnych szans.

Ale i tak już po ptokach. Brytyjczycy dzisiaj głosowali. Nasza kolej wypada w niedzielę. Znowu mam twady orzech do zgryzienia, bo niby mogę głosować, ale nie wiem na kogo. Czy mogłabym oddać głos na Pana Strażnika Wieży? Wyglądał na takiego co to ma poukładane w głowie...

To tyle z nowości siurkowego podwórka. Poza tym tendencja spadkowa, bo jak się chrzani to wszystko naraz. Oby do weekendu, a później jakoś to będzie.

niedziela, 3 maja 2015

Ze Scunthorpe w tle

Tadam!
Wiedziałam, że tak będzie, jak się publicznie pożalę, to netbook się znajdzie. I co, nie miałam racji?

Jeśli dobrze sobie przypominam obiecałam relację z naszych małych wypadów, które miały miejsce w okolicach Wielkanocy. Odwiedziliśmy wówczas Velvetowego Pirata. Spędziliśmy miły dzień w Yorku. To bardzo urocze miasteczko z piękną architekturą i ciasnymi uliczkami. Przeszliśmy się po murach obronnych miasta, obeszliśmy słynną katedrę, przespacerowaliśmy się ulicą Pokątną, na której znaleźliśmy sklepik ze słodyczami (maślane ciasteczka czyli shortbread, które tam kupiłam, były pyszne!), aż wreszcie poszliśmy do przytulnego pubu, w którym musiałam sprawdzić, czy Guinness na pewno wszędzie smakuje jednakowo ;)

środa, 29 kwietnia 2015

Jeszcze dycham

Sytuacja jest taka. Nie mam komputera. Powtórzyła się historia z moimi kapciami. Angol tak schował mój netbook, że nie da się go znaleźć. W naszej ogromnej, przestronnej willi tak łatwo coś zgubić...

Z tego wszystkiego zrodziło się blogowe milczenie. No, jeszcze praca, praca, praca, kino, praca... Czasem trudno znaleź chwilę na cokolwiek.

Obiecuję, że gdy znajdę moje narzędzie pracy od razu się zamelduję. Słowo harcerza.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Przerywnik

Zanim uraczę Was kolejną opowieścią z moich małych podróży, muszę zrobić mały przerywnik. Z okazji nadejścia wiosny (jupi!) zdecydowałam się na powrót do jazdy na rowerze. Wypucowałam wczoraj moje dwa kółka, Angol napompował opony i wszystko było gotowe na dzisiejszy poranek. Udało mi się nawet szybciej zorganizować z porannymi rytualnymi czynnościami, by być na czas w pracy. I co? I wychodzę sobie dziś rano by wsiąść na rower a tu widzę spektakularną flakę w przedniej oponie.
Masz ci los.
Ale nie to jest najlepsze. Bo gdy zaczęłam przyglądać się oponie by sprawdzić rozmiar, zauważyłam napis: "Made in Poland".

Brawa za spostrzegawczość! Po ponad 2 latach używania zorientowałam się, że jeżdzę na polskim rowerze! Ha! Pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdby nie to, że kupiłam go na walijskim car boot od jakiegoś tubylca.

Niezbadane są ścieżki polskich rowerów.

piątek, 10 kwietnia 2015

Ajri ajri in e diferent stajli - czyli spontan po irlandzku

 - Before you leave have a pint of Guinness.
 - We already had one.
 - Have another one.

Od czego zacząć? Może od tego, że marzenia się spełniają. Czasem w najbardziej niespodziewanym momencie, w wyniku spontanicznej decyzji, która przez chwilę wydaje się być głupia. Nie wiem, czy jest w życiu coś równie ważniejszego od spełniania marzeń.
Zaczęło się od tego, że gdy mocowałam się z zakładaniem światełek na drzewka w pewnym kościele na wschodnim wybrzeżu Anglii dostałam sms od Angola. "Lecimy do Dublina?" A tydzień później siedzieliśmy w samolocie podekscytowani naszą pierwszą wyprawą do Irlandii. Do tej legendarnej, zielonej Irlandii.
Pierwsze wrażenia były... dziwne. Krajobraz jakby trochę bardziej swojski, bardziej polski (to pewnie przez budownictwo na wsi, trochę inne niż angielskie), ograniczenia prędkości w kilometrach, ale jeździ się po lewej stronie - coś jest nie tak. Dodać do tego śmieszny acz uroczy irlandzki akcent i mamy wybuchową mieszankę. Potrzebowałam trochę czasu, by znaleźć tą irlandzkość, którą kiedyś tam skrupulatnie sobie wyimaginowałam ćwicząc hop backi i słuchając Flogging Molly, Beltaine czy Carrantuohill.

niedziela, 29 marca 2015

Syndrom piosenki ze snu

To uczucie, kiedy siurek budzi się rano i nie wiedzieć skąd w siurkowej głowie wybrzmiewa konkretna piosenka. Trzeba ją odnucić całą podczas prysznica i najlepiej odsłuchać przy śniadaniu. W przeciwnym wypadku będzie męczyć. Oczywiście odsłuchanie wiele nie pomaga, bo piosenka tak się zakorzenia w siurkowym mózgu, że będzie wybrzmiewać mniej lub bardziej intensywnie przez cały dzień.

To uczucie, kiedy siurek wsiada o poranku do służbowego vana z myślą dalekiej drogi, a pierwsza piosenka w radiu to TA piosenka.

To uczucie, kiedy siurek wraca z trzydniowego służbowego wyjazu, siedzi w vanie i gdy rozmowy się już wyczerpały, szefowa włącza radio. Nie mija nawet kwadrans i leci TA konkretna piosenka. W brzuchu łaskocze, siur już nabiera powietrza, by wyrazić zachwyt i zdziwienie, że to TA piosenka ta sama co wtedy, już zaczyna artykułować dźwięki, lecz gdy szefowa szybkim ruchem wyłącza radio.

 - What were you saying?
 - ... Nothing.

piątek, 20 marca 2015

Ciemna strona księżyca


I jak się Wam podoba?

Wiem, wiem, zdjęcie amatorszczyzna, ale czego oczekujecie po kocu termicznym złożonym na dwa razy służącym jako specjalistyczna ochronna soczewka? Ważne, że widać, jak słońce udawało dzisiaj kota z Cheshire.

Zaćmienie słońca to pierwsze wydarzenie, które dosłownie i w przenośni zaćmiło zawieszenie Clarksona. Wszyscy na nie patrzyli (prawie wszyscy, niektórzy musieli pracować), wszyscy o nim mówili... a Clarkson dalej bezrobotny.

Od samego rana było bezchmurne niebo, ale kiedy cały spektakl się rozpoczął zrobiło się dziwnie jasno, jakby ktoś zaświecił jarzeniową żarówkę zamiast prawdziwego słońca. Patrzyliśmy razem z Angolem na rogalika z tą zdumiewającą, ale poniekąd niepokojącą świadomością. Nagle zrobiło się chłodno i rogalik się zwężył, aby po chwili znów rosnąć. Takie zjawiska są fascynujące.

Poza oczywistym rarytasem astronomicznym, zaćmienie słońca było świetną wymówką na wszystkie niepowodzenia tego dnia: zapomniałam wziąć laptopa do pracy, to wszystko przez to zaćmienie / nie mogę znaleźć hortensji, to pewnie przez zaćmienie / klientka odwołała spotkanie z powodu nagłego przypadku w pracy - pewnie przez zaćmienie / uderzyłam się w nogę i wbiłam sobie drut w palec, bo rozstroiło mnie zaćmienie.... Przykłady można mnożyć, zaćmienie wymówką idealną.

No. Użyłam słowa zaćmienie tyle razy, że wujek Google powinien wyświetlać mój post na pierwszej stronie w wyszukiwarce. [podstępny rechot] Już ja wiem jak to wszystko działa [złowieszczy śmiech]

#socialmediaqueen

Oby do następnego zaćmienia!

środa, 18 marca 2015

W pogoni za zorzą

Wczoraj był czerwony alarm.

Czerwony alarm oznacza, że nie przestanę się miotać i namawiać Angola, dopóki nie wyjdziemy w środku nocy szukać ciemnego miejsca z widokiem na północ. Czerwony alarm to bardzo duże prawdopodobieństwo zorzy polarnej w całej Wielkiej Brytanii, trzeba tylko przebić się przez łuny miast, mgłę i chmury. Pojechaliśmy więc w jedno z wyżej położonych i najciemniejszych miejsc w hrabstwie, poszukaliśmy wolnego miejsca (ci ludzie nie mają co robić w nocy?! ... ekhm)
Cóż. Gwiazdy nad nami były piękne, nawet kilka razy coś spadało, ale zorzy ani widu, ani słychu. Czy było warto stać na mrozie wypatrując na niebie chociażby najmniejszej smugi? Ba, też pytanie.

Ale ja tak szybko się nie poddaję...

Piosenka na dziś: Miłość czasem zwala z nóg...

środa, 11 marca 2015

Oddajcie Clarksona!

#BringBackClarkson

Wyspiarze poruszeni. Najpopularniejszy program motoryzacyjny (o najmniejszej dozie treści ściśle motoryzacyjnej) zawieszony. W niedzielę NIE BĘDZIE Top Gear. Huczą o tym w mediach, już powstała grupa wsparcia, a podpisywanie petycji bije rekordy, wyprzedzając petycję o wycofaniu trzeciej strony w "The Sun". Każde wiadomości w radiu BBC rozpoczynały się dzisiaj właśnie od tego jakże szokującego komunikatu.

Już fejsbuk na pełnych obrotach, tłitują i hasztagują. Gdzieś ktoś szemra o cenzurze, ktoś inny o braku szacunku, jeszcze inny - o złym przykładzie.

A wszystko z powodu głodu. Wiadomo, że jak człowiek głodny to zły jak wilk. Nawet ja jestem zrzędliwa, gdy burczy mi w brzuchu, wystarczy zapytać Angola.
 Co prawda nigdy nie doszło z tego powodu do rękoczynów, ale kto wie, co by się działo, gdyby po całym dniu w pracy ktoś by mi odmowił ciepłego posiłku? Pewnie też bym się odwinęła, bo głodny siur to zły siur.

Dobrze, że Angol mnie regularnie karmi. Dzięki temu raczej nikt mni nie zawiesi.

wtorek, 10 marca 2015

Tłumaczy się winny

To nie jest tak, że nie chce mi się pisać. To nie o to, że nie mam o czym. Zwyczajnie nie mam czasu (kto by pomyślał, że na moją dawną rozrywkę i stały element dnia nie będę mieć czasu - to tak jakbym nie miała czasu na popołudniową herbatę... niedorzeczne).
Ostatnio tylko praca i hasztagi, uśmiechanie się przez bite 8 godzin dziennie i wręczanie ulotek. Rozmowy egzystencjalne o zakrętach typu U w Dubaju, succulc*nts i "Tweet that tw*t".*

A sukulentów w filiżankach brak, podobnie jak miejsca na parapecie.

Wiosna!


*- wybaczcie wulgaryzmy, ale takie życie.

sobota, 21 lutego 2015

Kto sprawia, że Anglicy łamią zasady i dostają szaleju

Black Label Society.
Konkretniej ich charyzmatyczny lider, Zakk Wylde.

W zeszłym tygodniu mój luby zrobił nam prezent na walentynki i pojechaliśmy na koncert do Birmingham. Koncerty klubowe zawsze są takie same... Jest tłoczno, ciasno, podłoga się klei, a alkohole są za drogie. Publika zazwczaj zwarcie stoi pod sceną (pomijają tych na balkonach - z racji lokalizacji raczej siedzą), pojawiają się telefony, rączki albo piąstki w górze, wszyscy klaszczą... Ogónie jest sympatycznie, ale drętwo.
Tym razem doznałam pozytywnego zaskoczenia.

wtorek, 17 lutego 2015

Sorry chłopaki

Zbulwersowana spieszę powiadomić, że nie zgadzam się na granie koncertów z Eiccą. Nie, jeśli będą promować materiał z nowej płyty. Właśnie odsłuchałam jeden utwór i ręki do tego nie przyłożę, sorry chłopaki. Chyba że to taki kiepski żarcik i reszta płyty jest całkiem inna - wówczas mogę się zastanowić.

Dzisiaj w Kraju Marmite mamy Shrove Tuesday, znany też jako Pancake Day. Z racji moich zeszłoweekendowych wypieków w postaci faworków i sernika (!) z brzoskwiniami (!!) i pianką (!!!) odpuściłam sobie smażenie naleśników. Ale po faworkach ani śladu. Sernik jeszcze jest, maluteńki kawałek, bo wsunęłam większość.

To tyle, bo na szybko chciałam. Już niedługo, czyli jak mi się zechce napisać znowu, zdradzę Wam, kto sprawia, że Anglicy łamią zasady i dostają szaleju.

Stay tuned.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Tonacja to podstawa

O, takie sny jak dziś to ja lubię. Nie żadne prostytucje/choroby/wypadki/pierdoły tylko przyjemne, interesujące sny, z których wcale nie chcę się wybudzać i które próbuję przeciągnąć w nieskończoność. Śnił mi się Eicca i reszta. Graliśmy wspólny koncert. Denerwowało mnie tylko to, że ogromnie dużo ludzi się do niego cały czas pchało i nie mogłam zadać ważkiego pytania tuż przed następnym występem, a mianowicie: w ogóle to w jakiej my tonacji gramy? I jak do cholery jest TONACJA po angielsku?!
Szczegółów ujawniać nie będę, ale Eicca to fajny facet. Wysoki, trochę dziwnie mówi i ma specyficzne poczucie humoru, ale ogólnie to fajny.
Jak nie wiecie kto to jest Eicca, to sobie sprawdźcie.

Chcę hodować sukulenty w ładnych filiżankach i puszkach po herbacie. Ma ktoś sukulenta do podzielenia?

środa, 4 lutego 2015

Weekend w Snowdonii

Wydłubałam dzisiaj z naszych butów resztki piasku, ziemi i mchu, które pozbieraliśmy w ciągu minonego weekendu. Choćbym stawała na rzęsach nie potrafię opisać, jak piękna jest Walia. To zwyczajnie trzeba zobaczyć na własne oczy. Nawet jeśl trzeba je osłaniać w obronie przed unoszącym się w powietrzu piaskiem w wietrzny dzień na plaży, tudzież gdy trzeba je mrużyć, kiedy oślepiają promienie słoneczne odbijające się od śniegu.
Daję Wam tylko namastkę, bo zdjęcia również nie oddają całego uroku, lecz lepsze to niż nic.

Morfa Nefyn

Panorama ze szlaku na Moel Eilio

Widok na Snowdon z Moel Eilio

Dziękuję sabotażystom-terrorystom za piękną wędrówkę Do następnego!

sobota, 24 stycznia 2015

Umowna zima

Umownie nadal mamy zimę. Po śniegu zostało tylko wpomnienie i zdjęcia, ale ciągle jest zimno i jak zawieje to robi się nieprzyjemnie. Wybraliśmy się na łyżwy. Tradycyjnie, na dobry początek roku. Zawstydzona przez dzieci oraz "Kanadyjczyka" (jeździł na łyżwach, jakby się w nich urodził, miał ubrane spodnie za kolano a na łydce wytatuowaną linijkę do pomiaru śniegu) próbowałam zrobić wszystko, żeby się nie przewrócić. Czego nie można powiedzieć o Angolu, który napastował dzieci. I mnie popychał. Bebok.
Zgubił mi się lisek. Może zna drogę do domu i wróci? Jeśli nie, liczę na to, że znajdzie nowego właściciela, który się nim zaopiekuje...

Nie mam wiele do napisania, ale gdyby ktoś się martwił, że tak milczę to piszę. Ot co.

środa, 14 stycznia 2015

Pilne

Z najnowszych doniesień zza British Channel: pada śnieg.

I to tak solidnie! Biała warstwa przykryła nam okno dachowe (może je w końcu wyczyści), a w drugim oknie widzę białą pokrywę na moich roślinkach, czyli tak jak przewidywałam. Żółte ostrzeżenie było w pełni uzasadnione. Nie przewidywałam jednak, że wzbudzi to we mnie taki entuzjazm... już zrobiłam kilka zdjęć w stylu "OOOH MYYY GOOOD! Spadł śnieg! Wowzers!", ale resztki godności zachowują mnie przed udostępnianiem ich innym.
Miło wpatrywać się w spadające płatki śniegu.

I'm so bloody British sometimes.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Profesjonalny amator

Od dwóch dni słyszę od Angola, że się z niego leje ciurkiem. Że jest cały zlany potem. Że nawet pod pachami mu kapie (!!!). Przeziębienie u mężczyzny to jest jednak poważna sprawa. Biedak grzeje się siedząc szczelnie opatulony pod kołdrą w pożyczonych ode mnie dresowych spodniach i jest bardzo pociągający.
Syrop z cebuli, kilogramy paracetamolu i herbata.
Przegapiłam okazję do obserwowania komety Lovejoy. Następna okazja ku temu nadarzy się, gdy już będę od dawna wąchać kwiatki od spodu. Niech to gęś kopnie!
Czy jeszcze coś nowego? Nie sądzę. Żonkile wyrosły mi w doniczce w ogródku. Chyba im się pomyliło. Na jutro ogłoszono w hrabstwie żółte ostrzeżenie śnieżne, co oznacza zimę w pełnym wymiarze - gołoledź, grad, deszcze ze śniegiem, w porywach 3-centymetrowa warstwa białego puchu. Cholera, zmarzną mi kwiatki!
Oglądałam sobie dziś swoje zdjęcia w przypływie nagłego narcyzmu. Wnioskuję, że kiedyś byłam ładniejsza.

A skąd tytuł? Po prostu, jedne z wielu złotych myśli Angola.

środa, 7 stycznia 2015

Z impetem

Od czasu do czasu śnią mi się, za przeproszeniem, takie pierdoły, że strach się zastanawiać, skąd mi to przychodzi do głowy. Zwyczajnie kwituję te głupoty wzruszeniem ramion i trzymam w razie potrzeby opowiedzenia głupiej anegdotki, rujnującej mój poważny wizerunek. Ale czasem budzę się z przekonaniem, że tym razem to nie były zaburzenia umysłu tylko przeczucie. A nawet wyraźna wizja przyszłości.
Szlag by to trafił. Nie ma to jak zacząć nowy rok od wymierzonego policzka.

Na szczęście tak łatwo się nie poddam, bo za dużo zainwestowałam, by tak lekko odpuścić. Brniemy dalej!

***

Rutynowy update:
Zdrowie dopisuje. Pada deszcz. Angol gra w Skyrim. Czytam Ćwieka (jak mam chwilę). Zainspirowana obiadem Mizerii w ostatni weekend, od trzech dni jem ogórkową: raz gorący kubek, reszta samodzielnie ugotowana.
O właśnie, ostatni weekend był uwieńczeniem dwóch tygodni relaksu i błogiego nicnierobienia. Odwiedziliśmy M&M w Walsall, wieczorem przenieśliśmy się do Ankh-Morpork, a dnia następnego pojechaliśmy sobie na wycieczkę do Oxfordu. Bardzo magiczne, historyczne miasto. Wędrując uliczkami wśród budynków uniwersyteckich i wieżyczek zatopionych we mgle miałam ochotę przenieść się w czasie i zostać studentem Oxfordu. Mogłabym godzinami przesiadywać w bibliotekach, albo chociaż w ogrodach na dziedzińcach, albo pod ścianą pokrytą wisterią, albo przy stoliku kawiarni... Udało się nam tylko trochę skosztować tego, co ma do zaoferowania Oxford i niewątpliwie jeszcze tam wrócę, chociażby po to, by wychylić pintę czegoś dobrego w Eagle and Child. Może mnie natchnie jak Tolkiena.

A wiecie, że jelenie w parku w Oxfordzie podczas drugiej wojny światowej zostały zakwalifikowane jako warzywa?

czwartek, 1 stycznia 2015

Piżamowy dzień

Pożegnaliśmy stary rok. Nowy witam leniwie w piżamie, wylegując się na sofie i delektując świadomością, że dziś nie muszę NIC robić.


W głowie nieco szumi, ale jest stabilnie (te szampany nie były najlepszym pomysłem, a już szczytem błysotliwości było to ostatnie piwo). Mam kilka pomysłów, jak sprawić, żeby 2015 był lepszym rokiem od minionego, ale bez spinania się. Żadnych wielkich noworocznych postanowień, u mnie to nie działa. Zaznaczę tylko, że owszem, mam kilka planów, ale nic Wam nie zdradzę :P

Mała refleksja: w roku 2014 chodziliśmy z Angolem średnio 1,07 raza w tygodniu do kina i nawet przeniosłam się w czasie, żeby widzieć na dużym ekranie Pulp Fiction; byliśmy tylko na trzech koncertach (nie licząc Woodstocku), ale zobaczyłam Slasha, co się liczy jako 10 innych koncertów; odwiedziliśmy kilka nowych miejsc, w tym wyczekiwany przeze mnie Londyn; pierwszy raz płynęłam promem i to od razu czterokrotnie; bawiłam się na dwóch wieczorach panieńskich i trzech weselach; obejrzeliśmy kilka naprawdę świetnych seriali (Clive Owen love); trzy razy miałam szansę wyściskać piesiuńcia; zrobiłam masę głupot, śmiałam się, płakałam, tęskniłam, kochałam, byłam kochana, codziennie czegoś nowego się nauczyłam i doświadczyłam wszelkiej gamy uczuć tego roku.

2015, here we go.